Quantcast
Channel: Spider's Web
Viewing all 16531 articles
Browse latest View live

Długo broniłem się przed Apple Watchem. W końcu się skusiłem, i piszę, jak jest

$
0
0

Kiedy Apple zaprezentował pierwszą generację swojego zegarka, miałem ochotę się śmiać. Z każdą kolejną odsłoną Apple Watch kusił jednak coraz bardziej i bardziej. W końcu pomyślałem „a co mi tam”. I spróbowałem. 

Nie będę jednak robił pełnej recenzji - tę zrobił już dawno temu Przemek. Zamiast tego skupię się na tych konkretnych zastosowaniach, w których Apple Watch 4 odgrywa u mnie pierwszorzędną rolę. I robi to albo bardzo dobrze, albo... bardzo źle. Albo nie do końca tak, jakbym chciał.

Apple Watch 4 - na sportowo (w wydaniu miejskim).

W Apple Watchu najbardziej przerażało mnie to, że nie był to nigdy produkt chociażby reklamowany jako sprzęt sportowy. Krótki czas pracy na jednym ładowaniu (w porównaniu np. z Garminami), prymitywna (przynajmniej na pierwszy rzut oka) systemowa aplikacja sportowa, niewiadomej jakości czujnik tętna, niewiadomej jakości aplikacje dodatkowe. Dla kogoś, dla kogo zegarek służy głównie do monitorowania zdrowia, tych znaków zapytania i wątpliwości było zdecydowanie zbyt wiele.

Z niepokojem zdjąłem więc z ręki mojego kilkuletniego już Fenixa, zamieniając go na jakiś czas na Apple Watcha 4. I co? I odpowiedzi są dwie. Zacznijmy od tej gorszej dla zegarka Apple'a.

Nie, Apple Watch nie jest tak dobrym, wszechstronnym, uniwersalnym i dopracowanym zegarkiem sportowym. Próbowałem tygodniami i miesiącami, sprawdzałem różne aplikacje, różne ustawienia, różne konfiguracje. Nie da się w 100 proc. odtworzyć na Apple Watchu tego, co jest w stanie zaoferować Garmin, Polar czy Suunto. Te firmy mają wieloletnie doświadczenie z użytkownikami skupionymi właśnie na monitorowaniu sportu czy aktywności. Wiedzą dokładnie, co i jak powinno być zrobione, co warto usunąć, a co koniecznie należy dodać. W Apple Watchu - przynajmniej póki co - jeszcze tego nie. I kto wie, czy kiedykolwiek będzie.

Przykłady? Systemową aplikację do treningów można właściwie pominąć, bo nie jest to aplikacja treningowa, a raczej aplikacja do rejestracji aktywności. Liczba dodatkowych ustawień jest mocno ograniczona - chociażby o jakiejkolwiek formie interwałów można zapomnieć. Z pomocą przychodzą oczywiście aplikacje producentów trzecich (np. iSmoothRun), ale tu są dwa problemy. Po pierwsze - są one dodatkowo płatne (niewiele, ale jednak). Po drugie - tworzą je mniejsze, czasem pewnie jednoosobowe zespoły, które w kwestii doświadczenia nie mają najmniejszych szans z ekipami programistów np. Garmina.

Tak samo jest m.in. z nawigacją w terenie. Jasne, jest świetne WorkOutDoors (zdecydowanie polecam) z obsługą map OSM, ale... to dalej nie są porządne mapy topograficzne. Do tego w nawigacji brakuje podstawowych danych, takich jak np. pozostałego do pokonania wzniesienia, dystansu do celu czy takich drobnostek, jak czasu do zachodu słońca. W Garminie jest to oczywiste - tutaj już niekoniecznie.

Czy to jednak znaczy, że Apple Watch 4 jest kompletnie beznadziejny jako sprzęt dla sportowego amatora?

Nie, Apple Watch nie jest złym sprzętem sportowym. Wręcz przeciwnie. Jest urządzeniem po prostu dobrym (z plusem) lub bardzo dobrym, jeśli ktoś szuka urządzenia do amatorskich treningów. Pokonałem już z nim (na różne sposoby) kilkaset kilometrów i rzadko kiedy mogłem narzekać, że czegoś mi naprawdę brakuje. Z tym, że jest tu jedna kluczowa różnica między Apple Watchem, a dedykowanymi zegarkami sportowymi.

Jest to przypadek podobny do tego, który znamy ze smartfonów. Systemowe aplikacje są przeważnie ok, chyba że chcemy czegokolwiek ekstra. I tak samo tutaj - jeśli chcemy dobrą aplikację do biegania - musimy przekopać się przez App Store i wybrać metodą prób i błędów lub doświadczeń tę, która nam pasuje, dobrze działa i ma odpowiednie wsparcie. To samo z innymi dyscyplinami sportowymi. To samo nawet z... synchronizacją aktywności. Niektóre aplikacje obsługują np. eksport do Stravy, Endomondo albo Garmina. Inne potrzebują do tego pośrednika. Ponownie - w zegarku sportowym większość tych opcji mamy fabrycznie na stanie i nie musimy tracić czasu na poszukiwania. Z drugiej strony - to, co mamy na zegarku sportowym fabrycznie, jest też tym, z czym nie możemy dyskutować. Jest tyle, koniec i kropka, nic lepszego nie znajdziemy. Tutaj jest wybór.

Przy okazji - Apple Watch (obok Fitbita) jest chyba najmniej problematycznym zegarkiem, jeśli chodzi o eksport danych. W Galaxy Watchu zawsze miałem problem z eksportem danych na temat tętna z treningu. Z Huawei Watch GT eksportu nie dało się przeprowadzić w ogóle. A tutaj cały proces można nawet - z wykorzystaniem zewnętrznej aplikacji - zautomatyzować. I tak zresztą robię, bo Apple ma spory bałagan w aplikacjach - część danych trafia do aplikacji Zdrowie, część do aplikacji Aktywność i w sumie nie wiadomo, czego gdzie szukać.

A GPS? Czujnik tętna?

Bardziej szczegółową analizę tych dwóch elementów można znaleźć tutaj, więc ograniczę się tylko do prostszych obserwacji. I zacznę od trzech irytujących kwestii.

Pierwszą jest to, że Apple Watch zawsze, ale to absolutnie zawsze, kiedy tylko ma taką możliwość, korzysta z GPS w iPhonie. Po co? Prawdopodobnie po to, żeby oszczędzić energię w swoim niewielkim akumulatorze. I faktycznie - w takim układzie wytrzyma dużo dłużej niż samodzielnie (wtedy wytrzymuje maksymalnie 6 godzin), ale wiąże się to z komplikacjami. Po pierwsze - może doprowadzić do rozładowania telefonu, kiedy ten będzie nam krytycznie potrzebny. Po drugie - ślad zapisywany przez niezależnie działającego Apple Watcha... wygląda po prostu lepiej. Czy tak faktycznie jest, czy to tylko przypadek i moje odczucie - nieistotne. Wolałbym mieć po prostu wybór.

Drugą irytującą kwestią jest sposób zapisywania trasy przez systemową aplikację treningową. Wszystko rysowane jest w taki sposób, żeby wyglądało ładnie, okrągło i gładko, nie mając zbyt wiele wspólnego z rzeczywistością. Na szczęście inne aplikacje nie mają tego problemu.

Trzeci problem dotyczy czujnika tętna. O ile do jego pracy nie mam niemal żadnych zastrzeżeń i z powodzeniem korzystam z niego zamiast zewnętrznego czujnika na pasku, o tyle przeważnie przez pierwsze kilka minut aktywności wyświetlane dane są... po prostu zmyślone. Czasem Apple Watch już od samego początku pokazuje prawidłowe tętno i prawidłowo ocenia jego zmiany. A czasem wylosuje sobie podczas rozgrzewki jakąś wartość - nieważne, czy jest to 68 czy 168 BPM - i utrzymuje ją np. do 4-5 minuty, czyli do momentu, kiedy zacznie faktycznie mierzyć nasze tętno. Nie przeszkadza to wprawdzie w trakcie treningów i nie dzieje się zawsze, ale wygląda później na wykresach koszmarnie i bez wątpienia wpływa na średnie wyniki w podsumowaniu.

Ale to właściwie wszystko, co mogę zarzucić Apple Watchowi w kwestiach monitorowania czysto hobbystycznego biegania czy jazdy na rowerze. Jeśli dobierzemy sobie odpowiednie aplikacje - u mnie sprawdza się kombinacja dwóch wymienionych wcześniej - to raczej nie powinniśmy być zawiedzeni. Tym bardziej, że wybór aplikacji sportowych na Apple Watcha jest większy niż na sporą część konkurentów. Przykładowo regularnie korzystam jeszcze z aplikacji TRX i Nike Fitness Club.

Nie można też zapomnieć o jednym - Apple Watch nie ma najmniejszych problemów z obsługą większości zewnętrznych czujników, czego nie można powiedzieć o wielu smart zegarkach na rynku. Czujniki tętna? O ile są na Bluetooth, to nie ma problemu. Nawet czujniki mocy dogadają się z zegarkiem od Apple'a.

A jak jest z tym akumulatorem?

Na tle nowych zegarków sportowych? Żenująco. Na tle moich potrzeb? W większości przypadków wystarczająco.

Najlepszy przykład? W poprzedni weekend wybrałem się na dłuższy spacer. Zdjąłem Apple Watcha z ładowarki o 7 rano, wsiadłem w samochód, ruszyłem w 30-km spacer, który zajął mi nieco ponad 6 godzin, i który oczywiście cały czas był zapisywany w zegarku (z pomocą GPS w iPhonie). Czy musiałem doładowywać zegarek w trakcie marszu? Nie. Czy musiałem doładowywać zegarek przed północą? Nie, zostało jeszcze kilkanaście procent energii. Czy musiałem doładowywać telefon przed północą? Również nie.

Co innego, gdybym zostawił iPhone'a w samochodzie i ruszył w drogę z samym zegarkiem. Wtedy na pewno przydałby się powerbank. Ale rzadko zdarza mi się ruszać w taką podróż bez smartfona, więc nie traktuję tego jako przesadnego problemu. Jedynie ponownie żałuję, że nie ma opcji wyboru źródła GPS - gdybym miał wybierać, co ma się rozładować, i czy stracę zapis trasy, czy opcję kontaktu ze światem, wybrałbym bez wątpienia to pierwsze.

W mniej ekstremalnych sytuacjach Apple Watch 4 nie ma natomiast żadnych problemów, żeby wytrzymać bez ładowania tyle, ile trzeba. 10-km bieg z muzyką w ciągu dnia bez iPhone'a? Żaden problem, doładowywać nie będzie trzeba. Ba, pod wieczór na pewno zostanie nam sporo energii. To samo z półmaratonem. Może i przy maratonie wolnym krokiem mógłbym upewnić się przy starcie, czy mam do pełna naładowany zegarek, ale to tyle.

I ponownie - na tle np. nowych Suunto, te 6 godzin samodzielnego GPS albo wyraźnie więcej z podłączonym iPhone'em, to czysta żenada. Ale i nie jest to zegarek sportowy dla najbardziej wymagających użytkowników. I nikt nigdy tak nie twierdził.

Ale Apple Watch 4 ma też jedną przewagę nad konkurencją...

I żeby było śmiesznie - jest to cena. Za nieco ponad 2 tys. zł dostajemy zegarek z opcjami sportowymi (i to nie tylko podstawowymi), a do tego z opcją odtwarzania muzyki i mapami (wcale nie takimi złymi!). Tak, to jest bardzo sensowna cena, o ile ktoś planuje wykorzystać te wszystkie funkcje.

... i jedną irytującą wadę.

A jest nią obsługa w trudniejszych warunkach. Do dyspozycji mamy tylko dwa przyciski i ekran dotykowy, co zdecydowanie utrudnia korzystanie z Apple Watcha w rękawiczkach. Można wprawnie wstrzymać i wznowić aktywność naciskając oba przyciski jednocześnie, ale ani to łatwe, ani wygodne.

Do tego nie ma łatwo wywoływalnego, systemowego rozwiązania na blokadę ekranu. Wędrując w zimie po górach, trzymając Apple Watcha pod kurtką, cały czas obawiałem się, że przypadkiem wyłączę sobie zapisywanie trasy. I faktycznie tak się dwa razy stało.

Na szczęście i WorkOutDoors i iSmoothRun mają swoje pomysły na blokadę ekranu, które działają bez zarzutu.

Apple Watch 4 - na sportowo (w wydaniu pozamiejskim).

Krótkie zastrzeżenie: nie jestem niesamowicie wymagającym, prawdziwie outdoorowym survivalowym użytkownikiem. Jeśli wędruję, to głównie szlakami, a większość moich przechadzek nie zajmuje więcej niż 5-7 godzin.

I w takich warunkach pod wieloma względami Apple Watch sprawuje się u mnie świetnie - nawet czasem lepiej niż mój nieco już wysłużony Fenix.

Podstawową różnicą jest oczywiście obecność map, które można szybko podejrzeć na ekranie zegarka, bez konieczności sięgania po telefon. Owszem, OSM (wykorzystywane przez WorkOutDoors) nie jest idealnym rozwiązaniem i nie poszedłbym z nimi w kompletnie dziki, niezbadany teren. Ale do moich przechadzek wystarcza całkowicie - jeden rzut oka i wiem, czy jestem na właściwej trasie (tutaj przydaje się import trasy w GPX). Ba, wiem nawet, czy następny fragment będzie podejściem, zejściem, czy może będzie biegł po płaskim (odpowiednie oznaczenia kolorystyczne).

OSM sprawdziły się też rewelacyjnie np. podczas moim spacerów po Dolinie Baryczy. Mając na zegarku podgląd siatki dróg w okolicy, mogłem nie trzymać się sztywno szlaków, a jedynie zmierzać innymi ścieżkami do właściwych punktów. Mała rzecz, a zdecydowanie cieszy i jest dużo przyjemniejszą opcją niż wędrowanie po kresce bez podkładu mapowego - jakiekolwiek by ono nie było.

Inna sprawa, że WorkOutDoors z mapami OSM (można je pobrać do pamięci zegarka i spacerować bez telefonu) funkcjonuje po prostu nieporównywalnie szybciej niż np. Fenix z mapami. Przewijanie, powiększanie - wszystko działa płynnie i błyskawicznie. Brakuje mu wprawdzie kilku wspomnianych garminowych opcji, ale programista już obiecał, że doda je w jednej z kolejnych aktualizacji.

Wady? Oczywiście czas pracy na jednym ładowaniu. Mam na ten rok zaplanowanych kilka przejść po ok. 10 godzin i nawet z iPhone'em jako źródłem GPS nie dam tu rady bez podładowywania sprzętu. Poza tym Apple Watch 4 jest piekielnie delikatny - przynajmniej jeśli chodzi o ekran. Nie cackam się z nim, ale też nie tłukę nim kamieni, a mimo to ekran miejscami jest już bardzo mocno porysowany. Podejrzewam, że do czasu premiery kolejnej generacji będę musiał go już wymienić ze względów estetycznych. Może wersja stalowa z szafirowym ekranem spisywałaby się lepiej. W każdym razie mój kilkuletni Fenix, o którego dbałem jeszcze mniej, wyglada dużo, dużo lepiej. I nim zahaczyć o drzewo czy gałąź w ogóle się nie bałem - w przypadku Apple Watcha drżę na samą myśl o takiej możliwości.

Brakuje mi też... aplikacji Mapy Turystycznej na Apple Watcha. Ten rewelacyjny program póki co niestety służy mi tylko do projektowania trasy i jej późniejszego eksportu do GPX i importu do WorkOutDoors. Szkoda, ale rozumiem, że nie jest to priorytetem.

Apple Watch - na co dzień

Niech będzie, że tu mogę ponarzekać na to, co boli mnie najbardziej w Apple Watchu - na jego wygląd. Niezależnie jak bym na niego nie patrzył, jest dla mnie po prostu niezbyt piękny. Z drugiej strony całkowicie to rozumiem. To nie jest cyfrowa wersja zegarków, jakie znamy od lat. To po prostu zmniejszony iPhone, który przyczepiamy do zegarkowego paska dlatego, że łatwiej jest go tak nosi. Treść dyktuje tutaj formę, a nie na odwrót.

Łatwo mi więc przełknąć prostokątną naturę Apple Watcha, kiedy dzięki niej zegarek staje się bardziej funkcjonalny, a aplikacjom wygodniej jest wyświetlić w czytelny sposób więcej danych. Ku swojemu zdziwieniu polubiłem też tarczę Infograf - początkowo odrzucała mnie swoim przeładowaniem, ale krótka personalizacja sprawiła, że do niezbyt wygodnego i chaotycznego menu z ikonami aplikacji zaglądam bardzo rzadko.

Wszystkie informacje, które są dla mnie kluczowe, są widoczne zawsze po podniesieniu nadgarstka. Wszystkie skróty do najważniejszych aplikacji również. Nie, zdecydowanie nie wygląda to pięknie - już sam pomysł okrągłej tarczy na prostokątnym wyświetlaczu jest tragiczny - ale sprawdza się na co dzień fantastycznie.

Nie mogę natomiast stwierdzić, żebym jakoś szczególnie polegał na milionie dodatkowych aplikacji - z jednym tylko wyjątkiem. Pomijając aplikacje sportowe korzystam głównie z aplikacji pogodowej, stopera, odtwarzacza muzyki i ewentualnie listy zadań. Większość pozostałych ikon leży i czeka na swoją kolej, której prawdopodobnie nigdy się nie doczeka. Czyli, jakby nie patrzeć, korzystam z podobnego zestawu aplikacji, z którego mógłbym korzystać na niemal dowolnym smart zegarku.

No, może z jedną różnicą.

Apple Watch - klucz do smart domu

Mój smart dom nie jest jeszcze kompletny. Ba, póki co jest w nim kilka czujników, termostat oraz oświetlenie Hue i Osram. Do tego rzadko kiedy muszę korzystać z niego w trybie manualnym - większość czynności jest całkowicie zautomatyzowana. Ale kiedy już muszę to robić... nie, nie sięgam po telefon. Podnoszę nadgarstek.

I to jest właśnie jedna z większych przewag Apple Watcha nad zegarkami sportowymi, które nie są i może nawet nigdy nie będą dobrymi pilotami do smart domu. Tutaj wszystko działa od samego startu, bez żadnej skomplikowanej konfiguracji. Podnoszę nadgarstek, klikam albo proszę Siri i już np. światła pod moją nieobecność są zapalane. Siedzę przed telewizorem a przeszkadza mi praca oczyszczacza? Klikam na zegarku w jedną ikonę i szum natychmiast cichnie. Mógłbym to wszystko robić z poziomu telefonu, ale nie zawsze mam go przy sobie. Wręcz staram się go zostawić przy komputerze i nie targać ze sobą po domu.

Można oczywiście nie korzystać z HomeKita, ale wtedy znów Apple Watch ma swoje argumenty, chociażby w postaci oferty aplikacji i sposobu ich działania. Przykładowo aplikacja Hue na Apple Watchu działa właściwie bez konfiguracji. Na Fitbicie, którego właśnie testuję, muszę... podawać IP mostka. Na Wear OS konieczne jest połączenie Hue z asystentem. Dla Garmina chyba oficjalnej aplikacji w ogóle nie ma. Podobnie z Galaxy Watchem.

Na Apple Watcha nie ma z tym problemów. Podobnie jak chociażby ze znalezieniem aplikacji do obsługi Fibaro. I pewnie jeszcze sporej grupy pozostałych sprzętów z kategorii smart domu. Niezależnie od tego, czy korzystamy z jakiegoś centralnego systemu sterowania, czy każde gniazdko ma osobną bramkę albo nie ma jej w ogóle.

Żeby nie było - zegarkowe sterowanie smart domem też ma swoje wady, szczególnie jeśli nie chcemy do zegarka gadać. Przykładowo u mnie lista sterowanych sprzętów - mimo że nie ma ich aż tak wiele - jest już tak długa, że jej przewijanie w poszukiwaniu odpowiedniej pozycji potrafi zająć naprawdę sporo czasu. Ale tego raczej nie da się uniknąć przy takim małym ekranie.

Apple Watch 4 - czy było warto?

Kusiło mnie mocno, żeby napisać w tytule, że Apple Watch 4 jest najlepszym dostępnym na rynku smart zegarkiem - bo tak po prostu jest, koniec i kropka. Nie jest oczywiście bez wad, ale na tle konkurencji wypada naprawdę rewelacyjnie. Zaczynając od jakości wykonania, a kończąc na systemowym i dodatkowym oprogramowaniu. Takiej kombinacji próżno szukać u rywali.

Co mnie powstrzymało przed rzuceniem tego hasła już w tytule? Lincz komentatorów Głównie to, że w tak szerokiej grupie produktów trudno wskazać jeden, absolutnie najlepszy i odpowiadający wszystkim produkt. Już na starcie Apple Watch ma jedno gigantyczne ograniczenie - działa tylko z iPhone'ami. Do tego nie jest idealnym zegarkiem sportowym - większość sprzętów Garmina, Suunto czy Polara to urządzenia bardziej przygotowane do pomocy sportowcom. No i wreszcie zostaje aspekt wizualny - jeśli dla kogoś zegarek pełni rolę biżuterii, to Apple Watch może mu się po prostu nie podobać. I tyle.

Ale trudno mi w tym momencie znaleźć inny sprzęt z tej kategorii na rynku, który oferuje aż tak kompletny zestaw. I jedyne, czego mi tak naprawdę brakuje, to może jeszcze trochę lepszego akumulatora i... łączności LTE. Żebym mógł traktować Apple Watcha jako faktycznie malutkiego iPhone'a, a nie jego mniejszy, zdalny wyświetlacz.



Długo broniłem się przed Apple Watchem. W końcu się skusiłem, i piszę, jak jest

Co zrobić, aby bardziej chciało się nam fotografować?

$
0
0

Busan, Korea Południowa, fot. Krzysztof Basel

Idzie wiosna, coraz częściej słońce przebija się przez chmury, dni są coraz dłuższe. „Jest warun” - jak to mawiają niektórzy koledzy. Jednak zamiast chwycić po aparat albo smartfona, coraz bardziej nabijam minuty na Instagramie oglądając zdjęcia innych. I coraz bardziej mi się nie chce... Jak przełamać kryzys do fotografowania i się solidnie zmotywować do zdjęć?

Jak zabrać się do pracy nad obróbką zdjęć, kiedy czeka na nas kilkaset GB materiału? Co zrobić, jeśli nie chce się wyjść z aparatem i robić nowe zdjęcia, mimo że naprawdę kochamy fotografię? Wiele tak naprawdę zależy od motywacji. A w zasadzie jej braku. O motywacji można by napisać kilka osobnych artykułów, ale spróbujmy krótko.

Czym jest motywacja i jak się zmotywować do fotografowania?

Słownikowe pojęcie motywacji to „Zespół czynników uruchamiających celowe działanie”. Mówiąc prościej, motywacja jest siłą napędową powodującą, że nam się chce i widzimy jakiś cel naszych działań. Jest motywacja wewnętrzna, która bierze się z wewnętrznych nagród, które sami sobie dajemy (np. dobre samopoczucie). Jest też motywacja zewnętrzna, która swoją siłę czerpie z zewnątrz. Najczęściej są to nagrody, które za coś lub od kogoś otrzymujemy (np. wynagrodzenie czy szacunek).

Czasami brakuje nam chęci do czegokolwiek. I jeśli taki stan się pogłębia i trwa długo to warto to skonsultować z lekarzem. Depresja w dzisiejszych czasach zbiera żniwa nawet u młodych osób. Jeśli jednak jesteśmy od niej wolni to są proste i ciekawe sposoby, aby wyrwać z fotograficznego zniechęcenia.

Przeglądaj inspirujące profile na Instagramie...

Instagram to może być nieskończoną kopalnią świetnych inspiracji fotograficznych. A nic tak nie zachęca do fotografowania, jak dobre zdjęcia właśnie. Pod warunkiem jednak, że obserwujemy odpowiednie osoby.

https://www.instagram.com/p/Bul0x5DFIDA/

Swoje profile prowadzi tam coraz więcej fantastycznych fotografów, udostępniając nie tylko swoje bieżące zdjęcia, ale czasami także archiwa. Nie mówię tu tylko o popularnej na Instagramie fotografi dronowej, jak projekty Wysoki Śląsk czy alex.snaps.colours. Znajdziemy tam też polskiego mistrza fotoreportażu Tomasza Tomaszewskiego czy legendy światowej fotografii, jak Steve McCurry czy Martin Parr.

... lub zupełnie odetnij się od social mediów.

Każdy kij ma dwa końce. Najnowszy eksperyment naukowców z Uniwersytety w Pensylwanii sugeruje, że intensywne korzystanie z Facebooka, Instagrama czy Snapchata może zwiększyć poczucie osamotnienia. A to uczucie z pewnością nie zachęca do czegokolwiek dobrego. Przeglądając posty znajomych, którzy chwalą się wszystkim, czym tylko mogą, oglądając dziesiątki lllllfantastycznych zdjęć z miejsc, do których być może nigdy nie dotrzemy - to wszystko może nas demotywować. Może, jeśli nie korzystamy z social mediów zbyt długo. Sam zauważam, że jeśli zbyt dużo siedzę na Instagramie to wcale nie poprawia to mojego humoru, ale raczej go pogarsza. Dlatego osoby, które nie potrafią sobie poradzić z umiarem lub wręcz są uzależnione zrobią rosądnie odcinając się od nich - przynajmniej na jakiś czas.

Kup album fotograficzny.

O ile z Instagramem bywa różnie co do jakoś zdjęć, o tyle z najlepszymi albumami fotograficznymi trudno wtopić. Takie miejsca jak Bookoff to istny raj dla osób, które szukają dawko inspiracji fotograficznej w klasycznym wydaniu. Albumy w dobrej cenie zdarza się też znaleźć na Amazonie.

Fotografuj to, co wychodzi najlepiej i jest najprostsze.

Kochasz portrety? Zrób portret osobie, z którą mieszkasz, sąsiadowi, albo nawet autoportret bez wychodzenia z domu. Uwielbiasz latać dronem? Pokaż swoją okolicę w nieznany sposób. Dlaczego? Ponieważ trudniej jest zmotywować się do wykonywania zdjęć, których kompletnie nie potrafimy i które zapewne kiepsko nam wyjdą. Taka świadomość nie zachęca, ale raczej zniechęca. A zdjęcia przychodzące z łatwością i ciekawy efekt mogą przełamać kryzys i być dźwignią do powrotu na swój poziom aktywności.

Spróbujć projektu 365.

W projekcie 365 chodzi o motywację do codziennego fotografowania. Codziennie jedno zdjęcie. Taki cel motywuje, sprawia, że każdego dnia myślimy o zdjęciach, szukamy kadrów i coś tworzymy. Bo o regularne tworzenie tu właśnie chodzi. Z czasem fotografowanie może nam wejść w nawyk i nie będziemy w stanie bez tego żyć. A nawet, jeśli przerwiemy projekt to przynajmniej na początku będzie on dobrą motywacją do ruszenia ze zdjęciami. Próbowałem prowadzić taki projekt już kilka lat temu. Mówiąc zupełnie szczerze, zmotywował mnie do tego Marcin Połowianiuk, który opisywał swój projekt na Tookapic. Niestety, szybko poległem.

Szukaj inspiracji u innych fotografów.

Kiedyś powiedziałbym, żeby w tym celu spotkać się z innymi pasjonatami fotografii i pogadać z nimi o zdjęciach, pomysłach, sprzęcie. To się zawsze sprawdza i daje kopa motywacyjnego.

https://www.youtube.com/watch?v=-8j5rVjkf0M

Nie zawsze jednak jest kiedy i z kim pogadać. Albo tak jesteśmy tak bardzo zniechęceni, że nawet nie mamy siły wyjść z domu. Wtedy można sięgnąć po wybrane kanały YouTube i czerpać wiedzę oraz inspirację od ludzi, którzy skutecznie zarażają pasją. Mnie zawsze dobrze motywuje Peter McKinnon, który wie sporo o fotografowaniu, ale ma niesamowity zapał i masę energii, która mi się udziela po oglądaniu jego materiałów. Stale śledzę też np. coraz lepsze vlogi mojego kolegi Jakuba Kaźmierczyka, który ostatnio pokazał ok. 1-godzinny poradnik na temat wykorzystania jednej lampy błyskowej w studiu. Praktyczna piguła wiedzy.

https://youtu.be/iyvtVjKc2dA

Zaplanuj wyjazd z aparatem.

Nie trzeba od razu jechać na miesiąc do Azji. Czasami wystarczy budżetowy citybreak w rozsądnym cenowo Budapeszcie czy Pradze. Jeśli lubisz podróżować to wizja kilka dniu z aparatem w dłoniach w nowym miejscu, innym klimacie, wśród ciekawych ludzi z pewnością zmotywuje do działania - planowania, szukania zdjęć z miejsca docelowego, może nawet planowania jakiegoś niedużego cyklu fotograficznego.

Solidnie się wyśpij i odpocznij.

Czasami powód może tak prosty, że nawet nie bierzemy go pod uwagę. Czasami po prostu trzeba trochę odpocząć, solidnie się wyspać, poćwiczyć fizycznie, zjeść ulubione danie. W tym nie ma wielkiej filozofii - jeśli człowiek jest zmęczony, to nic mu się nie chce. Fotografować również. Dobrze się wyśpij, a chęci mogą powrócić.

Wiele sprowadza się do panowania nad sobą, dobrych zwyczajów, a nawet umiejętności głębokiej pracy.

Tak, wiem. Poruszam kilka wątków, o których z osobna napisano wiele obszernych książek. Chcę jednak je chociaż krótko opisać, zainspirować niektórych do swoich własnych poszukiwań.

Od niedawna czytam książkę programisty Cala Newport: "Praca głęboka. Jak odnieść sukces w świecie, w którym coś nas rozprasza". Niezwykle pouczająca i inspirująca do zmian lektura na temat zmory naszych czasów, czyli wszechobecnych rozpraszaczy uwagi. Autor analizuje ten problem, dzieląc pracowników na osoby, które wykonują pracę płytką oraz głęboką.

Według Cala, „praca płytka” (ang. shallow work) to taka praca, która może być wykonywana przy różnych rozpraszaczach. Nie wymaga ona większego wysiłku intelektualnego i nie wytwarza żadnej lub jedynie niewielką nową wartość. Z kolei praca głęboka (ang. deep work) wymaga wysiłku umysłowego i sporego skupienia. Aby taki stan osiągnąć trzeba pozbawić się rozpraszaczy – intelektualnych, jak i fizycznych. Praca głęboka z założenia ma tworzyć nową wartość i dawać możliwość rozwinięcia umiejętności.

Celowe fotografowanie, w większości wypadków, moim zdaniem łapie się spokojnie pod pracę głęboką. A ta wymaga ograniczenia wszelkich rozpraszaczy. Szczególnie, jeśli mamy problem z zabraniem się za zdjęcia. Tylko jak to zrobić? O tym właśnie jest ta książka. Natomiast tu i teraz warto zweryfikować czy rzeczywiście potrzebuję tych wszystkich powiadomień w smartfonie. Osobiście właśnie wyłączyłem powiadomienia z większości aplikacji, w tym Instagramm, Messenger i What's Up. To ja decyduję, kiedy do nich zajrzę. I zaglądam, ale nie wtedy, kiedy potrzebuję się skupić.

Oczywistą radą jest też korzystanie z aplikacji do zadań i nadawania im priorytetów. Tego nauczyłem się już dawno temu z innej popularnej książki "Getting Things Done, czyli sztuka bezstresowej efektywności" Davida Allena. Autor mówi tam, że nawet najmniejsze zadania trzymane w naszej pamięci mogą obciążać nas niemal tak samo, jak te wielkie, złożone. Warto zatem je zapisywać, np. w appkach takich, jak Wunderlist, Microsoft To-Do czy Clear. To działa trochę, jak w pamięć RAM w komputerach. Im więcej programów otworzymy, tym z czasem komputer pracuje wolniej i mniej wydajnie. Jak zwolnimy naszą wewnętrzną pamięć RAM w głowie i zapiszemy zadania to od razu zyskujemy większą wydajność, przestrzeń do myślenia, działania i tworzenia wartościowej pracy.

To wszystko jednak wymaga panowania nad sobą, czyli celowego kierowania samym sobą, a nie dawania się ponieść swoim emocjom i sercu. Dobre planowanie i skupianie się pozwala lepiej pracować nad tą cechą i dzięki temu być bardziej skutecznym. Przykład? Planuję, że wstanę rano na zdjęcia, aby uchwycić wschód słońca. Nie panuję wystarczająco nad sobą, więc nie wstaję, bo chce mi się spać, bo poszedłem zbyt późno do łóżka dzień wcześniej.

Te wszystkie elementy mogą sprawić, że zaczniemy częściej robić rzeczy, które robić chcemy. Albo robić je zdecydowanie lepiej. Ja staram się te wszystkie rady wdrażać w swoim życiu i to naprawdę działa. I to nie tylko w obszarze fotografii, ale jakichkolwiek aktywności.



Co zrobić, aby bardziej chciało się nam fotografować?

Zrób zdjęcie z poziomu chmur i wygraj Surface'a Pro 6

$
0
0

Chmura na dobre zmieniła sposób, w jaki żyjemy. Aby to uczcić, mamy dla was wyjątkowy, fotograficzny konkurs #MiastoWChmurze, w którym do wygrania jest fantastyczny komputer Microsoftu – Surface Pro 6.

Każdy z nas każdego dnia ma do czynienia z chmurą – i wcale nie mówię tu o pływających po niebie cumulusach. Być może nawet o tym nie wiesz. Być może w ogóle tego nie czujesz. Ale chmura jest z tobą. Każdego dnia. Jest trochę jak Moc w sadze Gwiezdnych wojen. Albo jak twój cień. Szacuje się, ze 90 proc. użytkowników Sieci korzysta dziś z chmury.

Gdy aktualizujesz Windowsa 10 – korzystasz z chmury. Gdy słuchasz ulubionej muzyki w serwisie streamingowym – korzystasz z chmury. Gdy używasz wirtualnego tłumacza, by dowiedzieć się, co znaczy słowo w obcym języku – korzystasz z chmury. Gdy piszesz bloga w sieci, takiego jak Spider's Web - korzystasz z chmury. Ba, nawet gdy wpisujesz w pasek wyszukiwarki „12+4” – korzystasz z chmury, czyli mocy obliczeniowej i zapasów danych nie własnego komputera, ale serwerów usługodawcy.

Bez chmury nic nie byłoby takie samo.

Dziś świat bez chmury byłby powrotem do ery piksela łupanego. Czy ktoś jeszcze w ogóle wyobraża sobie np. konieczność kupienia płyty, by zainstalować program lub nową wersję systemu operacyjnego? No właśnie.

Dzięki magazynom danych, takim jak OneDrive, którego pewnie kojarzysz jako jedną z aplikacji Office 365, możemy zawsze i wszędzie mieć ze sobą najważniejsze dokumenty czy pliki. Dzięki usługom automatycznego zapisu zdjęć ze smartfona w chmurze, zawsze mamy dostęp do uwiecznionych wspomnieć, bez konieczności pamiętania o nośniku, na którym były zapisane.

Chmura na dobre zmieniła też sposób, w jaki pracujemy. Trzymając się poletka dziennikarskiego – niegdyś tekst musiał przebyć długą drogę na fizycznym nośniku; kartce papieru, dyskietce, pendrivie. Musiał trafić od biurka dziennikarza, do biurka redaktora, przez biurko korektora, by wrócić na biurko dziennikarza. I tak do skutku. A dzisiaj? Dzisiaj udostępniamy plik w Office 365 i w czasie rzeczywistym możemy ze sobą współpracować, nanosić poprawki, sugerować zmiany komentarzami.

Wszystko odbywa się w chmurze. Dlatego aby to uczcić, mamy dla was konkurs – tym razem z udziałem tych prawdziwych chmur, białych skupisk waty cukrowej na niebie.

#MiastoWChmurze – pokaż nam świat widziany z chmur.

Zasady konkursu są proste: aby wciąć udział, należy zrobić zdjęcie z chmur, nie z poziomu chodnika.

Można to zrobić na dwa sposoby. Pierwszy z nich to fotografia dronowa – jeśli jesteś pilotem latającego aparatu, zrób zdjęcie z powietrza.

Jako że w Polsce (a w innych krajach tym bardziej) obowiązuje ścisłe prawo określające użycie drona w przestrzeni miejskiej, zachęcamy do robienia zdjęć raczej z dala od wieżowców, np. prezentując krajobraz na tle zachodzącego słońca:

Jeśli nie dysponujesz dronem – nic straconego. Drugim sposobem na wzięcie udziału w konkursie jest zrobienie zdjęcia z wysokości. Wjedź na najwyższe piętro wieżowca. Znajdź punkt widokowy, który pokaże miasto z „chmurnej” perspektywy. Możliwości jest mnóstwo.

Nie musisz też mieszkać w wielkiej aglomeracji, by wziąć udział w konkursie - nawet jeśli mieszkasz w małej miejscowości czy wsi, możesz pokazać, jak prezentuje się twoja okolica widziana z góry.

Zasady konkursu

Fotografie w pełnej rozdzielczości, w formacie .jpg, wykonane według powyższych instrukcji, wysyłajcie na adres miastowchmurze@spidersweb.pl.

Ważne - prawidłowa nazwa pliku powinna wyglądać następująco: Tytuł-Miasto-Imię-Nazwisko. Konkurs obowiązuje tylko na terenie Rzeczpospolitej Polskiej.

Wszystkie zdjęcia konkursowe z chmur trafią - a jakże - do chmury OneDrive, gdzie będziecie mogli je swobodnie przeglądać. Link do dedykowanego katalogu pojawi się w tekście po nadesłaniu pierwszych prac.

Konkurs potrwa od soboty 23 marca 2019 r., do niedzieli, 29 kwietnia 2019 r.

Autorka (lub autor) najlepszego zdjęcia otrzyma komputer Microsoft Surface Pro 6 z czarną klawiaturą, w pochmurnej, platynowej wersji kolorystycznej i konfiguracji z procesorem Intel Core i5, 8 GB RAM-u i 128 GB SSD.

Aby się przekonać, że gra jest warta świeczki, zapraszam do przeczytania pełnej recenzji nowego sprzętu Microsoftu. To rewelacyjne urządzenie, o które naprawdę warto zawalczyć:

To jednak nie wszystko. 10 najlepszych zdjęć trafia na facebookowy fanpage Microsoft Polska wraz z linkiem do pobrania, aby każdy zainteresowany mógł ściągnąć zdjęcie i wykorzystać je we własnej kompozycji pulpitu.

Pełny regulamin konkursu znajdziecie tutaj.

Zwycięzców wyłoni komisja złożona z przedstawicieli Spider's Web oraz działu Office Microsoft Polska. Ogłoszenie wyników nastąpi wieczorem, 30 kwietnia 2019 r.

Czekamy na wasze zgłoszenia!

*Partnerem konkursu #MiastoWChmurze jest Microsoft Polska



Zrób zdjęcie z poziomu chmur i wygraj Surface'a Pro 6

Producent Marlboro widzi swoją przyszłość bez papierosów

$
0
0

Ludzkość prawdopodobnie nigdy nie zrezygnuje z używek. A co jeśli można by z nich korzystać bez istotnych negatywnych skutków zdrowotnych? Philip Morris nie ma problemu z taką przyszłością. Co więcej, chce ją kreować.

Philip Morris International (PMI) jest właścicielem jednych z najbardziej rozpoznawalnych marek papierosów, takich jak Marlboro czy L&M. Jako nałogowy palacz i sympatyk tej używki, nie zamierzam tutaj silić się na przesadne złośliwości wymierzone w jej stronę. Nie ma jednak żadnej wątpliwości: papierosy są nie tylko silnie uzależniające, ale przede wszystkim ekstremalnie niezdrowe. Znacząco zwiększają szanse na zachorowanie na raka płuc czy doświadczenie innych problemów ze zdrowiem.

Co ciekawe, z czego wielu laików nie zdaje sobie sprawy, to nie nikotyna odpowiada za te najważniejsze choroby związane z paleniem. Ta substancja odpowiada za dobre samopoczucie palacza, a także za uzależnienie od palenia. Śmiercionośne są substancje smoliste, a więc sam dym. Przy czym oczywiście to nie jest tak, że nikotyna jest absolutnie nieszkodliwa. Przytłaczająca większość palaczy ma problemy ze zdrowiem jednak przede wszystkim w wyniku wdychania dymu.

E-papierosy i papierosy bezdymne są rozwiązaniem tego problemu. Te jednak do tej pory nie wyparły tradycyjnych papierosów z obiegu.

- Mógłbym heroicznie zakazać od jutra produkcji papierosów. Jedyny efekt, jaki bym osiągnął, to zwiększenie sprzedaży tych używek u konkurencji oraz z szarej strefy – jak zauważa Jacek Olczak, dyrektor ds. operacyjnych w Philip Morris International, z którym miałem przyjemność się spotkać wspólnie z niewielkim gronem dziennikarzy. W jego wypowiedzi nie dostrzegam za grosz cynizmu. Historia nauczyła nas tego, jak działa prohibicja, a więc odwrotnie do zamierzonego skutku. Dopóki będzie popyt na inhalowanie tytoniowej nikotyny, ktoś zapewni podaż. Walka z tym przez zakazy jest pozbawiona sensu.

Firmy dowolnej kategorii chcą jednak odnosić jak największe zyski. Przy okazji niejednokrotnie rządzą też nimi ludzie, którzy tak po prostu chcą czynić dobro – dla niedowiarków skupmy się jednak na pierwszym spostrzeżeniu. Umierający na paskudne choroby klienci z oczywistych względów tracą zdolności nabywcze. Na dodatek zaostrzające się przepisy na całym świecie znacząco utrudniają dystrybucję i promocję tradycyjnych produktów tytoniowych. Firmy tytoniowe reagują stosownie: tworzą nowe produkty. W przypadku PMI są to chociażby opisywane przez nas elektroniczne papierosy bezdymowe Iqos. Jednak to jest nadal margines konsumpcji tytoniu.

To jednak można zmienić. PMI odnosi coraz większe sukcesy w tej kwestii na świecie i… chce z czasem zrezygnować z tradycyjnych papierosów.

Pan Olczak na spotkaniu odważnie twierdził, że jego firma chce doprowadzić do sytuacji, w której bezdymowe produkty tytoniowe stanowić będą niemal całą – lub po prostu całą – ofertę firmy. Wskazał też za przykład Japonię, w której Iqosy po raptem trzech latach od wprowadzenia na rynek zdobyły 20 proc. rynkowych udziałów wszelkich produktów okołonikotynowych. Czy wyjątkowo agresywnie walczącą z uzależnieniem od papierosów Nową Zelandię, która początkowo zakazała sprzedaży Iqosów, ale gdy sprawa trafiła do sądu, a produkty zostały zbadane, okazało się, że Iqosy nie tylko nie łamią tamtejszego prawa, ale wręcz doskonale wpisują się w politykę zdrowotną tego kraju.

iqos 3 iqos 3 multi opinie 1

Należy podkreślić z całą stanowczością – co zresztą był uprzejmy zrobić i sam pan Olczak – że elektroniczne papierosy bezdymowe nie są nieszkodliwą używką. Nikotyna niezmiennie uzależnia i nie jest ona absolutnie niegroźną dla organizmu substancją. Badania naukowe potwierdzają jednak, że produkty typu Iqos są wręcz nieporównywalnie mniej szkodliwe od tradycyjnych papierosów. A pan Olczak deklarował w imieniu swojej firmy, że PMI dąży do całkowitego pozbycia się tradycyjnych papierosów z rynku.

To oczywiście potrwa wiele lat, prędko Marlboro, L&M i inne papierosy PMI czy jego konkurencji z rynku nie zginą. Firma widzi jednak swoją przyszłość wyłącznie w relatywnie bezpiecznej elektronice. Inwestuje ogromne pieniądze w jej rozwój a także w badania naukowe. Te mają pomóc przekonać ustawodawców na całym świecie – w każdym kraju z osobna – że produkty bezdymowe nie powinny być obarczone takimi samymi restrykcjami, co tradycyjne papierosy. Brak możliwości komunikacji z konsumentem (chociażby przez zakaz reklamy) to zdaniem pana Olczaka jeden z głównych powodów, dla których te nie sprzedają się tak dobrze, jak zwyczajne papierosy.

Nie wiem, czy to kontrowersyjna opinia, ale jestem za.

Szanuję wyznawców filozofii straight edge, ale my jako ludzie od zarania dziejów szukaliśmy w chemii sposobu na relaks. Czy przez alkohol, czy palenie tytoniu, czy też przez używki innego rodzaju. Jestem przekonany, że osoby krzywiące się na bezdymowe papierosy nie widzą nic złego w wypiciu kilku kieliszków wina na spotkaniu towarzyskim.

PMI deklaruje, że dołoży wszelkich środków (i słowa póki co dotrzymuje), by wypromować bezdymową alternatywę zapewniającą relatywnie zdrowy sposób na inhalowanie nikotyny przez jej entuzjastów. Efektem tego ma być dalsze zapewnienie podaży zainteresowanym w formie nieporównywalnie zdrowszej. Wybaczcie, ale nie widzę wad w takiej wizji przyszłości.



Producent Marlboro widzi swoją przyszłość bez papierosów

Pierwsza w Polsce klasa ukraińska wystartuje w Łodzi. Miasto wyciąga rękę do migrantów

$
0
0

Od września łódzkie Liceum Sportowo-Mundurowe planuje utworzyć osobną bezpłatną klasę ukraińską. Uczniowie tej klasy będą mogli zdobyć wiedzę nie tylko z zakresu języka polskiego, ale także języka i kultury ukraińskiej.

Pierwsza nie tylko w Łodzi, ale także w kraju, klasa ukraińska ma pojawić się od nowego roku szkolnego w Liceum Sportowo-Mundurowym.

Według dyrektorki szkoły, Magdaleny Byczkowskiej, klasa ukraińska powstaje, aby pomóc Ukraińcom utrzymać tożsamość narodową. W tej klasie głównym językiem nauczania będzie język polski, ale planowany jest kurs kulturologii i języka ukraińskiego. W tym tygodniu przedstawiciele szkoły spotykają się z konsulem honorowym Ukrainy, który obejmie patronat nad klasą.

Uczniowie, którzy mieszkają w Polsce od pewnego czasu, a także ci, którzy właśnie się przeprowadzili i jeszcze nie opanowali języka polskiego, mogą dołączyć do tej klasy.

W Łodzi mieszka ponad 70 tys. Ukraińców i ważne jest, aby czuli się dobrze w naszym regionie — mówi Magdalena Byczkowska.

Bezpłatna nauka w klasie ukraińskiej

Nauka w klasie ukraińskiej ma być bezpłatna i przygotować dzieci do zdania matury. Maksymalna liczba uczniów to 20. Dyrekcja do klasy zaprasza młodzież w wieku 13-15 lat.

Dyrektor szkoły zauważa, że ​​w przypadku dużego zainteresowania ze strony ukraińskich rodziców możliwe jest otwarcie dwóch klas ukraińskich jednocześnie.

Kursy języka polskiego dla dzieci cudzoziemców jako kolejne działanie na rzecz migrantów z Ukrainy

Według Dziennika Łódzkiego studenci Koła Naukowego Glottodydaktyków (teoria i praktyka nauczania języków), działającego na Uniwersytecie Łódzkim, pomagają dzieciom zagranicznym w nauce języka polskiego.

Uczniowie zauważają, że ważne jest, aby dzieci migrantów były uczone języka polskiego jako obcego. W przeciwnym razie wystąpią takie problemy, że dziecko, które nawet nie potrafi przedstawić się w języku polskim, otrzyma zadanie odmiany rzeczownika przez przypadki. W zwykłych szkołach rzadko można spotkać wykładowców glottodydaktyków, którzy potrafią dostosować nauczanie języka do potrzeb dzieci cudzoziemców.

Brak pieniędzy i godzin akademickich na naukę języka polskiego w szkołach często prowadzi do smutnych konsekwencji. Dziecko, które jako jedyne w klasie nie mówi po polsku, często się izoluje od reszty, co z kolei prowadzi do nowych problemów społecznych.

Projekt Koła Naukowego Glottodydaktyków, który polega na nauczaniu dzieci cudzoziemców języka polskiego, potrwa do czerwca tego roku. Zajęcia odbywają się raz w tygodniu. Więcej informacji można znaleźć na stronie internetowej koła lub kontaktując się ze studentami za pośrednictwem profilu na Facebooku.

Przypomnijmy, że urząd miasta przygotowuje także pakiet relokacyjny dla Ukraińców, który powinien ułatwić emigrację do województwa łódzkiego.

Łódź podejmuje dość zdecydowane kroki, aby przyciągnąć emigrantów ze wschodniej granicy do swojego regionu. Kto wie, może uda im się naprawdę stworzyć wyjątkowe warunki, dzięki którym, wielu Ukraińców, będzie chciało przenieść się do Łodzi.



Pierwsza w Polsce klasa ukraińska wystartuje w Łodzi. Miasto wyciąga rękę do migrantów

Zestaw na bogato: smartfon Meizu M8C + powerbank + etui + folia na ekran. Cena? Tylko 399 zł

$
0
0

Smartfon z wyświetlaczem 5,45”, metalową obudową i nienagannym wzornictwem, do tego powerbank 10 000 mAh z szybkim ładowaniem oraz pakiet zabezpieczeń - przyjemne etui i folia ochronna na ekran - w cenie 399 zł. Kiedyś byłoby to nie do pomyślenia. A dzisiaj? Proszę bardzo.

Pamiętam, że mój pierwszy powerbank o dużej pojemności kupiłem za blisko 200 zł. Pewnie dlatego przecierałem oczy, gdy zobaczyłem zestawy ze smartfonami Meizu w sklepie RTV Euro AGD.

Meizu M8C - czy warto kupić?

Specyfikacja techniczna:

  • Wyświetlacz: 5,45”, proporcje 18:9, rozdzielczość 1440 na 720 pikseli
  • Procesor: czterordzeniowy Snapdragon 425 1,4 GHz
  • Pamięć RAM: 2 GB
  • Pamięć wbudowana: 16 GB
  • Karty pamięci: microSD (do 128 GB)
  • Aparat: 13 Mpix, f/2,0
  • Aparat przedni: 8 Mpix
  • Akumulator: 3070 mAh

Specyfikacja urządzenia jest właśnie taka, jakiej można się spodziewać w urządzeniu za kilkaset złotych. Czterordzeniowy Snapdragon 425 w połączeniu z 2 GB RAM poradzą sobie z kilkoma aplikacjami otwartymi jednocześnie, ale już będą miały problemy, jeśli otwartych programów będzie kilkanaście. 16 GB pamięci wbudowanej to dobry początek, ale warto dokupić do smartona kartę microSD i na niej zapisywać zdjęcia, filmy oraz muzykę, a pamięć wewnętrzną zostawić do dyspozycji aplikacji i gier.

Zastosowany procesor i pamięć operacyjna nie sprawią, że Meizu M8C będzie doskonałym smartfonem do gier, ale z pomocą przychodzi Tryb gier, który można aktywować w menu. Dzięki niemu urządzenie całą moc obliczeniową skupi na grach kosztem innych aplikacji, które działały w tle. W praktyce może to znacząco wpłynąć na poprawę komfortu grania.

Sporo funkcji foto

Aparaty fotograficzne nie są wybitne, ale Meizu M8C broni się, jeśli chodzi o oprogramowanie. W aplikacji foto znajdziemy masę funkcji, które pomogą robić lepsze zdjęcia i zapewnią sporo frajdy. Producent dodał funkcje wyszczuplania, zmiany rozmiaru oczu oraz karnacji. Aplikacje, które to potrafią zwykle są popularne w Google Play. Tutaj dostajemy te funkcje w standardzie.

Są też bardziej poważne opcje foto. Aparat ma wskaźnik pochylenia, który pomoże robić nam proste zdjęcia. Są też linie siatki oraz rozbudowany tryb pro z regulacją czasu ekspozycji, ISO, rozmyciem tła, balansem bieli, nasyceniem i kontrastem. Nie zabrakło trybu panoramy oraz nagrywania wideo w zwolnionym tempie i timelapsów.

Wydajność i oszczędzanie danych

Wbudowany akumulator o pojemności 3070 mAh zwykle z zapasem starcza na cały dzień pracy. Urządzenie może pochwalić się bardzo dobrą kulturą pracy i zużywa niewiele energii w stanie spoczynku. Może być to zasługą wbudowanych zaawansowanych mechanizmów, które dbają o wydajność urządzenia.

W aplikacji o nazwie Zabezpieczenia użytkownik może jednym naciśnięciem optymalizować pracę smartfonu wyłączając niepotrzebne aplikacje i gry. W narzędziu do czyszczenia mamy dostęp do szybkiego usuwania dużych plików z pamięci smartfona. Możemy przeglądać podobne zdjęcia i szybko je usuwać. Z tego miejsca też szybko sprawdzimy listę zainstalowanych aplikacji i będziemy mogli łatwo je odinstalować. Nie zabrakło też czyszczenia śmieci i pamięci podręcznej.

Istotną funkcją jest tryb oszczędzania danych, w którym możemy decydować, które aplikacje mogą łączyć się z internetem komórkowym, a które mogą działać tylko w zasięgu WiFi. Takie ustawienia przydadzą się wszystkim, którym za szybko kończy się pakiet internetu mobilnego oraz tym, którzy często podróżują i wolą oszczędzać dane w roamingu.

Flyme, czyli Android od Meizu

Na tym jednak nie koniec ciekawych funkcji. Smartfon Meizu M8C działa pod kontrolą zmodyfikowanego Androida (któremu nadano nazwę Flyme) - oznacza to, że producent dodał od siebie sporo innych aplikacji i opcji.

Jest tu klawiatura TouchPal, która pozwala na bardzo zaawansowaną konfigurację i zmianę ustawień oraz wyglądu. Motywy telefonu też możemy łatwo zmieniać w aplikacji Osobiste, której ikonkę (kolorowa koszulka) znajdziemy na pulpicie. Aplikacja do odtwarzania muzyki ma wbudowany korektor oraz potrafi importować okładki albumów oraz wyświetlać tekst aktualnie odtwarzanych piosenek. A funkcja klonowania aplikacji pozwala na duplikowanie niektórych popularnych aplikacji, dzięki czemu możemy być zalogowani np. w jednym komunikatorze na dwóch różnych kontach jednocześnie.

Korzystanie ze smartfona usprawniają gesty, które możemy wykonywać na zablokowanym ekranie. Bez trudu ustawimy szybkie wybudzanie dwukrotnym dotknięciem wyświetlacza, odblokowanie telefonu gestem przeciągnięcia palcem w górę lub otwarcie powiadomień gestem w dół. Możemy też z zablokowanego ekranu otwierać szybko wybrane aplikacje. Wystarczy do gestów rysowania liter c,e,m,o,s,v,w lub z przypisać dowolny program, grę lub funkcję.

Zwykle w tego typu publikacjach nie poświęca się uwagi aplikacji kalkulatora. Jednak kalkulator w Meizu M8C jest niesamowity. Oferuje kilka trybów - podstawowy oraz rozbudowany. W tym drugim mamy szybki dostęp do pierwiastków, potęg, sin, cos i innych funkcji. Na tym jednak nie koniec. W menu bocznym szybko wywołamy przeliczniki jednostek obszaru, masy, głośności, długości oraz zamianę systemów liczbowych i przelicznik walut.

Dobry smartfon dla dziecka

Jeśli planujesz kupić Meizu M8C dla dziecka, to ucieszy cię informacja, że telefon ma specjalną „przestrzeń dla dzieci”. Jest to narzędzie, w którym można ustalić, jakie aplikacje i gry będą dostępne, a które zostaną zablokowane. Można również zablokować korzystanie z telefonu, jeśli stan akumulatora jest już niski, np. dlatego, aby uniknąć sytuacji, w której dziecko będzie oglądało YouTube’a do całkowitego rozładowania akumulatora, co skutkowałoby utratą kontaktu telefonicznego z dzieckiem. Aby panować nad tym, ile dziecko poświęca czasu mobilnej rozrywce i wyrabiać w nim zdrowe nawyki można ograniczyć czas jednorazowo spędzony z telefonem do 30 min, 1 lub 2 godzin.

I nie tylko dla dziecka...

Starsi użytkownicy lub ci, którzy nie potrzebują większości wodotrysków, które obecne są w nowoczesnych smartfonach, docenią fakt, że Flyme oferuje tzw. Tryb łatwy. Po jego aktywacji ekran główny smartfona oraz menu ulegają znacznemu uproszczeniu, a nawigacja po wszystkich funkcjach odbywa się za pośrednictwem dużych i czytelnych kafelków. Jestem przekonany, że tryb ten znajdzie wielu fanów.

Meizu M8C potrafi bardzo, bardzo dużo, a kosztuje niewiele.

Zestaw akcesoriów: powerbank 10 000 mAh + etui + folia na ekran

RTV Euro AGD sprzedaje Meizu M8C w bogatych zestawach. Powerbank ACC+ o pojemności 10 000 mAh wspiera Fast charge, czyli potrafi bardzo szybko doładować smartofny. Na obudowie urządzenia nie ma żadnych przycisków, ale są trzy diody, które podczas ładowania smartofna pokazują, ile energii pozostało jeszcze w powerbanku. W obudowie jest niewielki otwór, który pozwala przymocować do niego np. smycz.

W zestawie jest również oryginalne etui Meizu. Zostało wykonane z elastycznego tworzywa, które jest przyjemne w dotyku i zapewnia ochronę urządzenia z każdej strony. Etui jest bardzo dobrze dopasowane i ma starannie wykrojone otwory na porty oraz głośniki.

Uzupełnieniem ochrony, którą zapewnia etui jest folia na ekran. Jej założenie jest łatwe i warto to zrobić na samym początku, aby zadbać o zabezpieczenie wyświetlacza zanim pojawią się na szkle pierwsze rysy.

Dodatki, które znajdziemy zestawach ze smartfonami Meizu M8C, są bardzo przydatne. A etui wręcz niezastąpione. Wie o tym każdy, kto próbował na szybko dokupić etui do smartfona innego niż iPhone czy topowy Samsung - zwykle w sklepach brakuje etui do mniej popularnym modeli. Dlatego folia oraz etui, które są w zestawie i możemy z nich skorzystać już podczas pierwszego użycia smartfona, są doskonałym uzupełnieniem pakietu.

Czarnego smartfona Meizu M8C w zestawie z powerbankiem 10 000 mAh, oryginalnym etui i folią na ekran kupisz w RTV Euro AGD już za 399 zł. Podobny zestaw z Meizu M8C w kolorze złotym kosztuje 449 zł. Na żywo oba kolory są bardzo ładne, ale fakt, że do obu zestawów dostajemy czarne etui sprawia, że osobiście skłaniałbym się również do czarnego smartfona - tańszy i ładniej wygląda w etui.

*Materiał powstał we współpracy z marką RTV Euro AGD. 



Zestaw na bogato: smartfon Meizu M8C + powerbank + etui + folia na ekran. Cena? Tylko 399 zł

Bezproblemowy start Apex Legends zawdzięcza… Google’owi

$
0
0

Czy to się nam podoba, czy też nie, usługi chmurowe będą odgrywać coraz większą rolę w branży gier. Mowa tutaj nie tylko o usługach streamowania gier, które powoli stają się dominującym tematem w przemyśle gier wideo.

Rozwój branży wymaga również coraz większej mocy obliczeniowej po stronie serwerów. Ma to na celu poprawienie usług jakie już teraz są częścią sieci typu Xbox Live. Mam tu na myśli na przykład TrueSkill Ranking umożliwiający dobieranie graczy o podobnym poziomie umiejętności lub automatyczne wybieranie fragmentów rozgrywki do nagrania - tak jak to ma miejsce w Grand Theft Auto V.

Co jeśli tych graczy są setki tysięcy równocześnie, a do gry potrzebujemy umieścić na jednej planszy setkę z nich - tak jak to ma miejsce w modnych teraz grach z gatunku battle royale? Wtedy potrzebujemy stabilnej i skalowalnej architektury sieciowej umieszczonej w chmurze. Jak wszyscy pamiętamy, w zeszłym roku w PUBG potrafiło grać trzy miliony graczy w ciągu godziny.

Google jest jednym z trzech wiodących graczy na polu usług chmurowych. Obok Amazona i Microsoftu próbuje przebić się na rynek gier wideo. Jak ocenia Google, jest o co walczyć: statystyki podają, że na świecie jest już ponad 2,5 miliarda graczy, a branża gier w 2020 r. będzie warta ponad 90 mld dol.

Jedną z większych niespodzianek ostatnich tygodni był bezproblemowy start Apex Legends.

Bez wcześniejszych działań marketingowych nowa marka od Respawn Entertainment uzyskała ponad milion unikalnych graczy w ciągu pierwszych ośmiu godzin od premiery. Po 72 godzinach Apex Legends miało już ponad 10 mln graczy, a w miesiąc po premierze było ich już 50 mln. Mało kto wie, że nad stabilnością przedsięwzięcia czuwał Google ze swoją Google Cloud.

Dla gry free-to-play moment jej premiery jest szczególnie istotny. Jeśli oczekujący na nowy tytuł gracz nie będzie mógł wejść do gry w ciągu pierwszego dnia, najprawdopodobniej nie powróci do niej zbyt szybko. Na rynku jest zbyt duża konkurencja dla tego typu tytułów. Dlatego już na starcie istotne jest posiadanie niezbędnej infrastruktury, która udźwignie zwiększone zapotrzebowanie i zainteresowanie grą. Ponad 95 proc. działających w sieci serwerów jest umieszczonych w Google Cloud Platform.

Do stworzenia algorytmu orkiestracji usługami sieciowymi zaproszono specjalistów z zespołu Multiplay, w tej chwili należącego do Unity. Są to fachowcy od usług serwerowych związanych z grami. Do ich zadań należało przewidzieć zainteresowanie grą, i zapotrzebowanie na serwery od dnia premiery - co było o tyle utrudnione, że o grze celowo nie mówiono dużo przed jej startem. Algorytm ten czuwał nad tym, aby predykcyjnie uruchamiać kolejne serwery, wyprzedzając zapotrzebowanie nie w każdym z dziesięciu regionów, w których działa gra. Serwery te działały jako maszyny wirtualne w Googlowej chmurze.

Całe przedsięwzięcie się powiodło - gra nie zaliczyła wpadki w trakcie premiery, która było udziałem tak wielu tytułów. A my - gracze - musimy przywyknąć do myśli, że nasze ulubione gry to nie tylko grafika, fabuła i mechanika - ale i niewidzialna infrastruktura działająca „pod maską“.



Bezproblemowy start Apex Legends zawdzięcza… Google’owi

Słuchawki, które pozwalają słyszeć… więcej. Plantronics BackBeat Fit 3100 – recenzja

$
0
0

Na kilka tygodni wrzuciłem swoje ulubione słuchawki z kablem do szuflady i zastąpiłem je takimi zupełnie bezprzewodowymi. Jak było i czy warto?

Na wszelki wypadek zaznaczę - do tej pory korzystałem wprawdzie ze słuchawek przewodowych, ale ich przewodowość ograniczała się do kabla łączącego ze sobą dwie słuchawki. Z tradycyjnych słuchawek, podłączanych przewodem do źródła dźwięku, nie korzystam od lat i nie zamierzam do nich wracać.

Kiedy więc pojawiła się możliwość przetestowania całkowicie bezkablowych słuchawek - Plantronics BackBeat Fit 3100 - długo nie trzeba mnie było nawiać. Tym bardziej, że model 3100 może się pochwalić nie tylko pełną wolnością od przewodów, ale czymś, co faktycznie może wielu osobom, zwłaszcza tym aktywnym, zrobić dużą różnicę.

Plantronics BackBeat Fit 3100 - dlaczego w ogóle warto zwrócić na nie uwagę?

Zanim przejdziemy do dalszych aspektów tych słuchawek, trzeba zwrócić uwagę na jeden szczegół, który może zadecydować o jednej z dwóch rzeczy:

  • albo zainteresujemy się tym sprzętem, może nawet z tego powodu go kupimy,
  • albo całkowicie zapomnimy o tym, że braliśmy te słuchawki pod uwagę i będziemy kontynuować poszukiwania.

O co chodzi? O rozwiązanie Always Aware, czyli specjalne ukształtowanie końcówek słuchawek, które wkładamy do naszych uszu. Zaprojektowano je tak, żeby nawet podczas słuchania muzyki docierało do nas cały czas choć trochę dźwięków z otoczenia - czyli zupełnie inaczej niż w większości dokanałówek, które wciskają nam się do ucha i od razu odcinają od wszystkiego, co dzieje się dookoła.

Zalety takiego rozwiązania są dość oczywiste. Jeśli często biegamy po mieście - zmniejszamy ryzyko, że coś nas zaskoczy i nie usłyszymy np. dzwoniącego roweru czy jadącego auta. W terenie natomiast możemy cały czas pomagać sobie muzyką, jednocześnie nie wyciszając całkowicie przyjemnych odgłosów natury.

Choć, jak się okazało w trakcie moich testów, takie podejście ma też i inne plusy.

I jak spisuje się to w praktyce?

Pierwsze wrażenia po założeniu były... dziwne. Miałem wręcz wrażenie, że słuchawki nie są właściwie dopasowane do moich uszu i rzuciłem się na opakowanie, żeby poszukać zamiennych końcówek. Nic z tego - w zestawie jest tylko jedna para i tak ma być.

Szybko jednak wyszło na jaw, że wcale tych końcówek o innej wielkości nie potrzebuję. Po latach korzystania ze słuchawek dokanałowych byłem po prostu przekonany, że słuchawki po założeniu muszą być do oporu wciśnięte do ucha, i tylko po tym rozpoznawałem, że trzymają się solidnie i nie wypadną podczas biegania czy dłuższego marszu. Tutaj trzeba o tym zapomnieć.

To zresztą ten plus, którego się nie spodziewałem, czyli komfort użytkowania. Moje uszy po tych kilku tygodniach są wdzięczne, że tym razem końcówki słuchawek są do nich na czas treningu wsuwane, a nie wciskane.

Ogromna różnica i ogromna zaleta, która zresztą nie odbija się w żaden sposób na solidności mocowania na uchu. Biegałem w 3100 w różnych warunkach i ani razu nie były one nawet blisko wypadnięcia z uszu. Łatwiej natomiast wyciągnąć je po treningu, bo nie musimy ich - jak dokanałówek - wyrywać z ucha. Po prostu delikatnie je wysuwamy.

A czy faktycznie przepuszczają sporo dźwięku?

Tak i nie. Dużo zależy od tego, jak słuchamy muzyki.

Odpowiedź „nie” jest prawdziwa jednak tylko wtedy, kiedy rozkręcimy źródło dźwięku i same słuchawki na maksymalne poziomy głośności. W takiej sytuacji trudno mówić o tym, że otoczenie do nas dociera. Jest wprawdzie odrobinę lepiej niż przy zwykłych słuchawkach dokanałowych, ale i tak możemy się niejednokrotnie zaskoczyć.

Jeśli jednak szanujemy swój słuch, to na to pytanie należy odpowiedzieć twierdząco. Tak, 3100 potrafią dopuścić do naszych uszu odpowiednio dużo dźwięków z zewnątrz. Nie na tyle dużo, żeby popsuć doznania płynące ze słuchania muzyki, ale też wystarczająco, żeby nie dać się zaskoczyć.

Z pozoru może to nie brzmieć do końca kusząco - w końcu kto kupuje słuchawki np. do biegania, żeby nie odcinać się całkowicie od świata zewnętrznego? Szybko jednak doceniłem tę cechę 3100, kiedy biegając po mojej ulubionej trasie, prowadzącej kawałek krętą drogą przez pole, nie podskakiwałem za każdym razem, gdy mijał mnie samochód - z wyprzedzeniem wiedziałem, że nadjeżdża.

Z drugiej strony 3100 potrafią skutecznie odciąć nas przynajmniej od części mniej pożądanych dźwięków. Przykładowo obawiałem się najgorszego, czyli tego, że będę w trakcie treningu słyszał moje własne sapanie. Na szczęście nic z tego.

I tak jak do tej pory przy wyborze słuchawek dla siebie zawsze zwracałem największą uwagę na to, jak dobrze izolują od otoczenia, tak teraz chyba będę brał pod uwagę to, ile dźwięków... dopuszczają do moich uszu. Różnica w komforcie podczas biegania jest gigantyczna.

A da się całkowicie odciąć od dźwięków otoczenia, jeśli zechcemy?

Nie, nie ma takiej opcji. System dopuszczania dźwięków jest całkowicie mechaniczny i związany z konstrukcją samych końcówek. Nie da się go włączyć lub wyłączyć jednym przyciskiem. Nie ma tu też systemu aktywnej redukcji hałasu w żadnej formie.

Jedyne, co możemy zrobić, to podkręcić głośność na maksymalny poziom. Ale niekoniecznie warto - raz, że zabijamy wtedy największy plus słuchawek, a dwa - z racji ich konstrukcji nie są one po prostu do tego stworzone.

Trzeba się więc zastanowić przed przeanalizowaniem absolutnie wszystkich pozostałych cech 3100, czy takie otwarte dźwiękowo słuchawki są tym, co lubimy, czy może wolimy wciskać sobie dokanałówki wgłąb uszu. Znam np. osoby, które wybrałyby 3100 właśnie z powodu ich budowy, bo dłuższe obcowanie ze standardowymi słuchawkami sportowymi powoduje u nich spory dyskomfort.

Ok, ok, ale są głośne czy nie?

Tak, ale odpowiedź na to pytanie zależy też od tego, jaki efekt chcemy uzyskać i jakim materiałem dźwiękowym dysponujemy.

Przykładowo - czy da się zagłuszyć nimi hałas domowej bieżni? Przy słuchaniu muzyki w dużej mierze tak. Przy słuchaniu audiobooków albo oglądaniu filmów - nie ma szans, wyklucza to brak dodatkowej izolacji.

Czy to wszystko wpływa jakoś na jakość muzyki?

Tak. Ani trochę nie da się ukryć, że konstrukcja końcówek wpływa na nasze doświadczenia muzyczne. Brak uszczelnienia powoduje, że dźwięk nie jest aż tak szczegółowy, bas nie jest tak gęsty, a a wysokie tony tak ostre, ale...

Ale od razu napiszę, że nie ma to większego znaczenia - to nie są słuchawki do rozkoszowania się najdrobniejszymi subtelnościami naszych ulubionych utworów. To słuchawki, które mają nam dać dodatkowy power podczas treningu.

I to właśnie robią. Żeby nie było - nie jest tak, że Fit 3100 grają źle. Grają dobrze, choć będziemy cały czas świadomi ograniczeń, jakie niesie ze sobą ich konstrukcja. I nawet przez moment w trakcie testów nie miałem ochoty wrócić do swoich dotychczasowych słuchawek sportowych. Po prostu Fit 3100 nie grają na tyle dobrze i uniwersalnie, że chciałby w nich siedzieć przed kominkiem, delektując się generowanym przez nie dźwiękiem.

Za to w trakcie treningu - jak najbardziej.

Nie mogę też w żaden sposób narzekać na jakość dźwięku w trakcie rozmów. Zarówno ja, jak i mój rozmówca słyszeliśmy się zawsze bardzo dobrze, niezależnie od tego, w jakich warunkach prowadzona była rozmowa.

Jak do tej pory wygląda dobrze. Są wygodne?

I to jak! Pomijając nawet wspomnianą już kwestię delikatnego wsuwania końcówek, zamiast ich wciskania, Fit 3100 są po prostu zaprojektowane tak, żeby jak najmniej nam przeszkadzały. Owszem, są większe np. od AirPodsów, ale w zamian za to trzymają się ucha doskonale, niezależnie od tego, jak dynamicznie ćwiczymy.

Do tego, mimo wbudowanych akumulatorów, są względnie lekkie (22 g), dzięki czemu nawet podczas dłuższych ćwiczeń nie powinniśmy marzyć o tym, żeby zdjąć je i wyrzucić z ucha.

Oczywiście 3100 nie są absolutnie idealne. Wraz z hakiem, który utrzymuje je na uchu, są całkiem spore, więc nie da się całkowicie zapomnieć o ich obecności. Z drugiej strony - biegałem z nimi pod dość ciasną czapką i nie generowało to żadnego dyskomfortu.

A wodoodporność?

Oczywiście. Według producenta słuchawki spełniają normę IP57, co oznacza, że możemy w nich z powodzeniem pływać.

Nie testowałem tego, ale z całą pewnością są odporne na deszcz i pot. Dużo deszczu i bardzo dużo potu.

Choć w tym drugim przypadku pojawia się drobny i raczej dość niszowy (a przynajmniej sezonowy) problem. Jeśli mamy ciasną czapkę, to dociskane nią słuchawki układają się w taki sposób, że część potu spływa prosto do uszu. W przypadku słuchawek dokanałowych uszczelki chronią nas przed takimi sytuacjami dość skutecznie.

Przy okazji - warto czyścić słuchawki po każdym bardziej wymagającym biegu. W przeciwnym wypadku przy krawędziach przycisków zbiera się potem brud, którego dość trudno się pozbyć.

Przycisków? Gdzie w tych słuchawkach są przyciski?

Na kolorowych częściach obu słuchawek. Przy czym każda z tych powierzchni odpowiada za inne funkcje.

I tak domyślnie prawa słuchawka obsługuje kliknięcia, za pomocą których odbieramy/odrzucamy połączenia, przełączamy utwory czy aktywujemy głosowej asystenta.

Lewą słuchawkę obsługujemy z kolei za pomocą dotknięć - jedno dotknięcie podnosi poziom głośności, natomiast przytrzymanie - obniża ten poziom. Jeśli ktoś nie zmienia w trakcie słuchania głośności, może np. przypisać ten przycisk do stopera, wybranej playlisty albo innej aplikacji. Skonfigurować możemy przy tym dwie akcje - dla pojedynczego i podwójnego dotknięcia.

Tutaj pojawia się chyba największy problem ze słuchawkami bezprzewodowymi. W zimie, kiedy biegam w czapce... po prostu tracę nad nimi kontrolę. W moich dotychczasowych słuchawkach pilot znajduje się na przewodzie, który zawsze dynda gdzieś poniżej czapki. Tutaj muszę posiłkować się telefonem albo zegarkiem.

Ale to już problem całego segmentu, nie tego konkretnego urządzenia.

No właśnie - bezprzewodowe. Jak jest z łącznością?

Prawie bardzo dobrze. Słuchawki błyskawicznie łączą się z telefonem po włączeniu, w zdecydowanej większości przypadków stabilnie utrzymują połączenie w tracie słuchania muzyki i nie sprawiają właściwie żadnych problemów.

Nie miałem też problemów z jakimkolwiek zauważalnym opóźnieniem dźwięku np. podczas oglądania filmów.

Dorzucam jednak do moich odczuć mały minus za to, że na początku kilku treningów Fit 3100 potrafiły zamienić na kilka sekund moją głowę w stół do ping ponga, przerzucając się dźwiękiem z lewej do prawej słuchawki i na odwrót. Nie mam pojęcia, z czego wynika ten problem, bo przeważnie nie występuje. Ale kiedy już się pojawiał, był wyjątkowo drażniący, nawet jeśli przez kolejną godzinę czy dwie nie występował.

Drobne zastrzeżenia mam też do tego, w jaki sposób słuchawki informują o swoim stanie, wprowadzając więcej zamieszania niż porządku. Przykładowo dwa razy zdarzyło mi się, że prawa słuchawka poinformowała o niskim poziomie naładowania, co było o tyle dziwne, że obie przebywały przy ładowarce dokładnie tyle samo czasu. Co ciekawe, mimo że ostrzeżenie otrzymałem na początku dwugodzinnego treningu, to... obie słuchawki jak najbardziej dotrwały do końca. Być może był to po prostu drobny błąd w oprogramowaniu.

A co się stanie, kiedy rozładuje się jedna słuchawka?

Będzie pełnić funkcję niezbyt skutecznej zatyczki do ucha. Na szczęście dźwięk będzie cały czas przekierowywany do tej, która jest jeszcze naładowana.

Można zresztą korzystać z tych słuchawek w trybie mono i sam kilka razy skorzystałem z tej opcji podczas dłuższych spacerów po lesie.

A jak się je ładuje?

Za pomocą dedykowanego pokrowca, w którym do nas docierają. I ma to sporo zalet.

Do zalet trzeba przede wszystkim zaliczyć solidność całej konstrukcji. Bez wahania wrzucałem słuchawki w ładowarce do sporego bagażu wyjazdowego i nie stało im się kompletnie nic, mimo że warunki podróżne miały niezbyt sprzyjające. Łatwiej je też w takiej formie spakować na krótszy wypad w góry czy na rower, kiedy nie wiemy, czy będziemy z nich korzystać, ale na wszelki wypadek chcemy je mieć.

Cieszy też fakt, że obudowa jest też w stanie dwukrotnie naładować słuchawki do pełna, a w kwadrans naładuje je do takiego poziomu, że będziemy mogli słuchać z nich muzyki przez okrągłą godzinę.

Minus muszę niestety przyznać za złącze do ładowania. W 2019 r. wykorzystywanie microUSB powinno być karane. Na szczęście przeważnie i tak ładowałem pokrowiec w domu, a potem nawet na dłuższych wyjazdach nie musiałem go ładować ponownie.

To ile wytrzymają na pełnym ładowaniu?

Według producenta - 5 godzin. Według moich testów - raczej trudno będzie osiągnąć taki wynik.

Przy oszczędnym wykorzystaniu i niskich poziomach głośności można liczyć raczej na wyniki zbliżające się do 4 godzin. Przy głośności rozkręconej do oporu spodziewajmy się wyników raczej o kilkanaście, kilkadziesiąt minut krótszych.

Przenośny pokrowiec-ładowarka jest więc bardzo dobrym rozwiązaniem. Chyba że akurat biegniecie niezbyt szybkim tempem maraton.

Warto czy nie?

Do pełnej oceny brakuje nam jeszcze jednego parametru - ceny. I żeby było zabawnie, w internecie udało mi się znaleźć dwie - pierwszą w okolicach 800 zł i drugą bliżej 600 zł. Ale podobnie było z moimi prywatnymi słuchawkami i podobnie jak w ich przypadku i tutaj mam takie same wnioski. Za tę wyższą cenę trzeba się naprawdę dobrze zastanowić. Za tę niższą natomiast - trzeba tylko upewnić się, czy odpowiadają nam możliwościami.

Bo z jednej strony słuchawki Plantronics BackBeat Fit 3100 mają multum zalet. Są niesamowicie wygodne, nie uciskają ucha w żaden sposób, są w pełni bezprzewodowe, mają solidny pokrowiec ładujący z szybkim ładowaniem, a do tego grają przyjemnie i pozwalają nam słyszeć to, co dzieje się dookoła nas, co jest zresztą jedną z ich największych zalet.

Z drugiej strony ta ostatnia cena sprawia, że bardzo mocna zawęża się grupa docelowa. To słuchawki dla aktywnych, do tego świadomych, że nie zawsze pełna izolacja od otoczenia jest tym, czego należy oczekiwać. Jeśli ktoś woli się całkowicie odciąć od zewnętrznych hałasów albo szuka czegoś o możliwie najlepszej jakości dźwięku, to na rynku znajdą się pewnie lepsze propozycje.

Ja jednak cieszę się, że miałem możliwość testować akurat te słuchawki - właśnie dlatego, że zwróciły mi uwagę na fakt, że do tej pory nie do końca dobrze dobierałem kryteria, którymi kierowałem się przy zakupie słuchawek sportowych...

Na plus:

  • całkowita wolność od kabli
  • ponadprzeciętnie wygodne
  • świetnie trzymają się uszu
  • przepuszczają tyle hałasu z zewnątrz, ile trzeba
  • bardzo solidne etui
  • szybkie ładowanie + dwukrotne pełne naładowanie z etui
  • bardzo sensowna cena (mowa o tej niższej)
  • dobra jakość dźwięku (przy uwzględnieniu ograniczeń konstrukcyjnych) i dobra jakość połączeń

Na minus:

  • przepuszczanie dźwięku z otoczenia zdecydowanie nie jest dla każdego
  • można byłoby trochę dopracować oprogramowanie
  • trochę mniej niż deklarowane 5 godzin na jednym ładowaniu


Słuchawki, które pozwalają słyszeć… więcej. Plantronics BackBeat Fit 3100 – recenzja

Drugie życie Sony A9 - nowy soft sprawia, że AF ma być bezkonkurencyjny

$
0
0

Sony A9 firmware 5.0

Aktualizacja oprogramowania urządzeń może kojarzyć się z nudnym, skomplikowanym procesem, którego skutków w praktyce nie odczujemy. Poza stratą czasu. W przypadku aparatów wygląda to nieco inaczej. A w przypadku sztandarowego bezlusterkowca Sony A9 to już zupełnie inna bajka.

Nowy soft przede wszystkim wprowadza system autofokusa bazujący na sztucznej inteligencji, przeprojektowane menu z wieloma nowymi funkcjami oraz ma poprawiać jakość obrazu.

Autofokus oparty na sztucznej inteligencji ma odmienić Sony A9.

Najważniejszą z tych zmian jest znaczna poprawa wydajności systemu AF. Tryb śledzenia obiektów w czasie rzeczywistym (Real-time Tracking) jest oparty na nowym algorytmie rozpoznającym obiekty z użyciem sztucznej inteligencji i przetwarzającym kolor, odległość od obiektu (głębię) i wzór (jasność) jako informacje przestrzenne. W praktyce oznacza to, że aparat wie, że w kadrze znajduje się człowiek i potrafi przewidzieć jego ruchy. A to ma sprawiać, że jest też w stanie go mądrze śledzić. Przykładowo, jeśli model zniknie na chwilę za przeszkodą to aparat szybko i bezbłędnie zacznie go śledzić po powrocie w kadr.

Nowe oprogramowanie to także tryb Real-time Eye Autofocus, czyli ulepszona wersja technologii Sony Eye AF służącej do rozpoznawania i śledzenia oczu. Także ten tryb bazuje na sztucznej inteligencji, która jest w stanie nie tylko szybciej wykrywać oczy, ale też skutecznie analizować ich położenie. Sony A9 można tak skonfigurować, żeby wciśnięcie spustu do połowy włączało funkcję Eye AF i automatyczne wykrywanie oczu. W trybie AF-C aparat śledzi też oczy przez cały czas. Oprogramowanie daje też nową dla A9 funkcję wyboru, czy śledzone ma być oko prawe czy lewe (działa tylko przy trybach fotograficznych). Miałem już możliwość sprawdzić, jak nowy soft działa w Sony A6400.

https://www.youtube.com/watch?v=JXWOdO_h0U8

Słabym punktem aparatów Sony były funkcje dotykowe ekranów. Producent nie daje pełnej funkcjonalności, ale pozwala np. tylko przeglądać zdjęcia i wybierać punkt AF. To bardzo mało, jak na współczesne standardy. Na szczęście także w tym zakresie wprowadzono pewne pozytywne zmiany.

Nowy soft 5.0 sprawi, że wyświetlacz z tyłu może służyć za panel do ustawiania punktu AF podczas patrzenia przez wizjer. To funkcja dobrze znana z wielu współczesnych aparatów, której do tej pory brakowało w Sony A9. Dodano też funkcję „Touch Tracking”, która po włączeniu, pozwala wskazać obiekt, który ma być śledzony, przez dotknięcie go na ekranie.

https://youtu.be/4KbxJ6EbZJE

Zoptymalizowano też algorytm systemu AF bazującego na detekcji fazy podczas zdjęć w trybie AF-C i trybie zdjęć seryjnych. Poprawiono też działanie w oświetleniu słabszym niż w plenerze, czyli np. w halach sportowych. Po aktualizacji, system detekcji fazy ma działać aż do przysłony f/16 (z f/11), a liczba punktów wspomagającego pomiaru detekcji ostrości wzrasta z 25 do 425.

https://youtu.be/AksWGCSwg4I

Dodano także Fast Hybrid AF do trybu wideo, który ma dawać płynniejsze, dokładniejsze ustawianie ostrości podczas nagrywania wideo, nawet jeśli inne obiekty poruszają się przed obiektem.

Nowe menu i lepsza jakość zdjęć.

Firma Sony twierdzi, że oprogramowanie w wersji 5.0 sprawia, że Sony A9 będzie w zauważalnie lepszy sposób przetwarzać obrazy, w większym stopniu wykorzystując możliwości pełnoklatkowego sensora. Idąc w szczegóły, A9 ma lepiej radzić sobie np. z automatycznym balansem bieli.

Istotniejszą zmianą wydaje się jednak przemodelowanie układu menu aparatu i dodanie wielu dodatkowych funkcji. Menu w aparatach Sony od lat nie było raczej lubiane przez fotografów. Wielu z nich zarzucało, że jest zbyt skomplikowane i źle ułożone. Sam też zgadzam się z tymi opiniami. Nowe menu w Sony A9 ma te opinie odmienić.

Dodano między innymi zakładkę My Dial menu, odświeżono część z ustawieniem funkcji przycisków. Wprowadzono funkcję tagowania, pojawiła się możliwość przypisania większej liczby funkcji (do 112) do przycisków programowalnych, aparat potrafi też automatycznie przełączać karty po zapełnieniu.

Tak w dzisiejszych czasach odświeża się aparaty.

Sony A9 to sztandarowy aparat tego producenta. Korpus został zaprezentowany ok. 2 lata temu. To wciąż bardzo zaawansowany aparat, ale jednak technologia poszła w tym czasie do przodu. To już kolejny przykład, jak w dzisiejszych czasach odmładza się aparaty z wyższej półki. Nowe oprogramowanie jest w stanie wyciągnąć jeszcze więcej ze starszych podzespołów, które mają duży potencjał. W tym wypadku aktualizacja oprogramowania będzie też dostępna dla innych modeli Sony, jak A7 III o A7R II.

Sony dostaje ode mnie wielki plus za to, że nie prezentuje nowego modelu np. Sony A9+, który różni się od poprzednika nowym oprogramowaniem i jakimiś nieznaczącymi drobiazgami. Tego typu zagrywki obserwowaliśmy już dawno temu u różnych producentów, z których prym wiódł Nikon. Firma Sony pokazuje, że szanuje użytkowników, a ich aparaty mogą otrzymać za darmo nowe możliwości. Wystarczy, że pobierze się nowe oprogramowanie.



Drugie życie Sony A9 - nowy soft sprawia, że AF ma być bezkonkurencyjny

Z Warszawy do Krakowa w godzinę? Polski hyperloop błyskawicznie zbiera kasę na pierwsze testy

$
0
0

Po raz kolejny przekonujemy się o sile tkwiącej w crowdfundingu. Startup Hyper Poland, który pracuje nad wcieleniem w życie technologii hyperloop, zebrał w kilka dni 187 tys. euro. Brakuje już tylko kilkunastu kolejnych, by uzbierać środki, które pozwolą na przeprowadzenie pierwszych testów.

Gdy Elon Musk zaprezentował projekt hyperloop świat wpadł w mieszankę podziwu i niedowierzania. Miliarder twierdzi, że budując rury próżniowe i wsadzając do nich kapsuły, jest w stanie transportować pasażerów z prędkością ocierającą się o prędkość dźwięku (1225 km/h). Dzięki nowej technologii podróż z Los Angeles do San Francisco (560 km) miałaby zająć równo pół godziny.

Projekt twórcy Tesli jest więc de facto połączeniem samolotu i kolei. Z tym pierwszym łączy go ogromna prędkość, z jaką będziemy przemieszczać się z punktu A do B. Z tą drugą – brak uciążliwych odpraw, możliwość startowania z centrów miast i problemów związanych ze strachem przed odrywaniem się od ziemi. Hyperloop łączy w zasadzie najlepsze cechy obu tych środków transportu.

Polski hyperloop to na razie projekt z nieco mniejszym rozmachem.

Hyper Poland uznał, że szybciej, taniej i prościej będzie przystosować już istniejącą infrastrukturę kolejową i chce wykorzystywać specjalne nakładki na tory, dzięki którym pociągi zaczną „lewitować” na poduszce magnetycznej.

To dopiero początek wizji nakreślonej przez Muska, ale pozwoli na rozpędzenie pociągów do 300 km/h bez ponoszenia ogromnych nakładów finansowych. Najciekawsze zacznie się jednak dopiero później. Gdy rozwiązanie się sprawdzi i zacznie na siebie zarabiać, Hyper Poland ma zamiar dalej rozwijać technologię. W kolejnych etapach startup chce najpierw przykryć tory półokrągłą kopułą i obniżyć w niej ciśnienie powietrza (co pozwoli rozpędzać maszyny nawet do 600 km/h), a docelowo zbudować dla hyperloopa oddzielną infrastrukturę.

Na razie Hyper Poland kończy zbierać pieniądze przez platformę seedrs.com. Do planowanych 200 tys. euro brakuje już naprawdę niewiele.

Ta suma pozwoli nam już za kilkanaście tygodni przeprowadzić pierwsze w Polsce i Europie Środkowo-Wschodniej próby pojazdu poruszającego się z wykorzystaniem tzw. pasywnej lewitacji magnetycznej – tłumaczy „Rzeczpospolitej” Przemysław Pączek, prezes Hyper Poland.

Warto zauważyć, że już samo nałożenie nakładki odczuwalnie zwiększy komfort naszych podróży. Jeżeli pociągi rzeczywiście będą mknąć z prędkością 300 km/h to trasę Warszawa-Gdańsk pokonamy w 65 minut, Warszawa-Kraków w niecałą godzinę, a z Katowic do Łodzi „dotoczymy się” w 47 minut.

Harmonogram zakłada, że hyperloopem będziemy mogli poruszać się już w 2022 roku.

I to nie tylko w Polsce, bo program cieszy się dużą popularnością także poza naszymi granicami. Szczególnie żywe zainteresowanie pojawiło się w krajach bałtyckich – Estonii, Litwie i Łotwie.



Z Warszawy do Krakowa w godzinę? Polski hyperloop błyskawicznie zbiera kasę na pierwsze testy

Jest tytanowa, nie ma numeru, podpisu, ani kodu CVV. Oto Apple Card

$
0
0

A więc plotki okazały się prawdą. Ze sceny Steve Jobs Theatre Tim Cook właśnie zapowiedział nową jakość w świecie kart płatniczych. Oto Apple Card.

Apple Card to wirtualna karta płatnicza, stworzona we współpracy z Goldman Sachs i MasterCard, którą można przypisać do konta Apple Pay. Można ją założyć od ręki, bez czekania na decyzję banku i mieć zawsze przy sobie, w swoim iPhonie. Od strony technicznej działa ona na niemal identycznej zasadzie, jak istniejące tokeny (wirtualne karty), które przechowujemy np. w Google Pay.

Apple Card - karta płatnicza i aplikacja bankowa od Apple

Apple chwali się jednak, że ich rozwiązanie jest bezpieczniejsze i przechowywane wyłącznie na urządzeniu, nie na serwerach Apple’a. Mamy więc czuć się nie tylko chronieni przed reklamodawcami czy po prostu oszustami, ale też przed samym Apple’em.

Kartę Apple’a można też zamówić jako fizyczną kartę, tyle że wykonaną nie z plastiku, a… z tytanu. Nie znajdziemy jednak na niej klasycznego wzornictwa kart płatniczych - nie ma dat ważności, podpisu, numeru ani kodu CVV.

Apple Card - karta płatnicza i aplikacja bankowa od Apple

Nie to jest jednak najważniejsze.

Apple Card to nie tylko karta, ale też aplikacja do zarządzania finansami osobistymi.

Korzystając z Apple Card zbieramy wewnątrz Apple Pay informacje o wszystkich nawykach finansowych i miejscach, w których robimy zakupy (z uwzględnieniem ich lokalizacji w Apple Maps).

Wykorzystując uczenie maszynowe Apple Card automatycznie rozpoznaje i podpisuje typ wydatku, a także układa wydatki w formie przejrzystego wykresu – mniej więcej tak, jak robi to większość aplikacji bankowych dostępnych w Polsce.

Apple Card - karta płatnicza i aplikacja bankowa od Apple

Apple Card jest też zintegrowana z programami cashback. Apple nazywa to „Daily Cash” – każdego dnia możemy otrzymać do 3 proc. zwrotu w sklepie Apple’a, 2 proc. używając Apple Pay i 1 proc. używając tytanowej karty fizycznej, wypłacanego tego samego dnia na konto.

Apple Card - karta płatnicza i aplikacja bankowa od Apple

David Ramsey pewnie właśnie dostał zawału, ale Apple reklamuje Apple Card jako „finansowo zdrową” kartę kredytową. Przez „zdrową” rozumie przejrzyste oprocentowanie i brak ukrytych opłat, a także brak automatycznie nakładanych kar, np. za niedotrzymanie terminu spłaty. Wewnątrz aplikacji widać też, kiedy i ile musimy zapłacić.

Apple Card - karta płatnicza i aplikacja bankowa od Apple

Apple Card zadziała na całym świecie. Ale nie wszędzie ją założymy.

Jako że Apple Card jest zintegrowana z portfelem Apple’a, można z niej korzystać tam, gdzie dostępny jest Apple Pay, a w przypadku tytanowej karty – po prostu wszędzie.

Niestety, nie każdy będzie mógł taką kartę założyć. Póki co Apple Card dostępna będzie wyłącznie w Stanach Zjednoczonych, a ze sceny nie padła żadna zapowiedź rozszerzenia jej dostępności.



Jest tytanowa, nie ma numeru, podpisu, ani kodu CVV. Oto Apple Card

Ruchome okładki magazynów robią wrażenie jak „Prorok codzienny” w Harrym Potterze. Oto Apple News+

$
0
0

W Apple News+ znajdzie się 300 najlepszych magazynów z pięknymi animowanymi okładkami. 

Apple News to najważniejszy i najpopularniejszy serwis z wiadomościami na iOS–a. Wersja z Plusem dodaje do serwisów z newsami, dostosowane do czytania na urządzeniach mobilnych wersje magazynów.

Magazyny w Apple News, czyli Apple News+

Tytułowym plusem Apple News ma być ponad 300 magazynów. Znajdą się tam najważniejsze i najgłośniejsze magazyny. To dokładnie ten zestaw, który możesz znaleźć na stole każdego prywatnego gabinetu dentystycznego, ale na sterydach. Jesteś miłośnikiem podróżowania — możesz wybrać National Geographic, mody — przejrzyj Vogue, uwielbiasz czytać 100 porad na to, jak wyrzeźbić kaloryfer w 5 dni — wybierz Men's Health.

Trzeba przyznać Apple'owi, że na pierwszy rzut oka magazyny prezentują się pięknie i są w pełni dopasowane do wygodnego czytania na urządzeniach mobilnych - iPhone'ach i iPadach. Największe wrażenie robią niewątpliwie animowane okładki, które pokazują więcej i są bardziej intrygujące. Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, jakie pomysły na ich wykorzystanie, będą mieli wydawcy.

Apple News Plus

Rozbudowanie Apple News o magazyny to jednak nie wszystko, co przygotowała firma. Apple dodał też do puli wydawców, z których dzieł można korzystać takie tytuły jak Los Angeles Times czy The Wall Street Journal, a także fenomenalne The Skimm.

Personalizacja Apple News, czyli Apple robi to inaczej

Mimo że pełnia doświadczenia jest personalizowania i aplikacja pokazuje nam treści, które mogą nas zainteresować, bazując na tym, o czym lubimy czytać i co nas interesuje, to zasada działania jest nieco inna niż w podobnych serwisach.

Apple News subskrypcja

Na nasze urządzenia ściągana jest duża pula artykułów jeszcze nieprzetrzebiona pod naszym kątem. Dopiero na urządzeniu przebiega personalizacja. Dzięki temu nie tylko Apple nie wie, co czytamy i czym się interesujemy, ale także nie wiedzą tego reklamodawcy. Każdy, kto ceni sobie prywatność, powinie docenić takie rozwiązanie.

Abonament w Apple News+

Abonament kosztuje 9,99 dol miesięcznie i daje dostęp do magazynów, za które trzeba zapłacić 8000 dol. rocznie. Nie dość, że cena nie jest przesadnie wygórowana, to jeszcze obejmuje ją świetna promocja. Subskrypcję można dzielić w ramach rodziny za darmo. Każdy członek naszej familii może personalizować swoje wydanie Apple News Plus, więc nie będzie bałaganu. Dodatkowo pierwszy miesiąc jest za darmo. Na zachętę, jeśli trzeba jej więcej.

Apple News+ pojawi się najpierw w Stanach Zjednoczonych i w Kanadzie. W Australii i Anglii pojawi się później w 2019 r, ale nie poznaliśmy jeszcze dokładnej daty wprowadzenia usługi. Reszta Europy jest w planach, nie wiadomo jednak jak dalekosiężnych.



Ruchome okładki magazynów robią wrażenie jak „Prorok codzienny” w Harrym Potterze. Oto Apple News+

Apple wyrzuca mikropłatności z gier. Oto Apple Arcade

$
0
0

Idea uiszczania stałej abonamentowej opłaty w zamian za dostęp do gier komputerowych znana jest od co najmniej dwóch generacji konsol Sony i Microsoftu. Nic więc dziwnego, że Apple chce sprawdzić, jak taki system poradzi sobie w ich ekosystemie.

Tak w skrócie można opisać Apple Arcade. Z jednej strony nie jest to żaden nowy pomysł, ale z drugiej - robi to Apple, więc w Arcade pojawi się kilka ciekawych rozwiązań, o których warto porozmawiać. Ale po kolei.

Apple Arcade - nowa usługa dla graczy

Apple wyrzuca mikropłatności z gier. Oto Apple Arcade Apple wyrzuca mikropłatności z gier. Oto Apple Arcade

Nowa usługa zostanie udostępniona jesienią 2019 r. w 150 krajach na całym świecie, więc Polacy nie muszą chyba martwić się, że zostaną w tej kwestii pominięci. Niestety najważniejsza kwestia - czyli cena - nie została ujawniona podczas oficjalnej prezentacji, więc pozostają nam tylko spekulacje. Gdybym miał obstawiać, to powiedziałbym, że miesiąc dostępu do Apple Arcade będzie kosztować ok. 10 dol, czyli mniej więcej tyle ile dostęp do gier na platformach Microsoftu i Sony.

Na start usługi, przedstawiciele Apple chwalili się, że w platformie pojawi się ponad 100 ekskluzywnych tytułów, w które nie zagramy na żadnej innej platformie. A raczej: platformach, gdyż Apple Arcade będzie dostępne zarówno na urządzeniach mobilnych (iPhone, iPad), jak i stacjonarnej części ekosystemu Apple (Mac, Apple TV).

Granie offline, zero dodatkowych opłat i pełna ochrona prywatności graczy

Apple wyrzuca mikropłatności z gier. Oto Apple Arcade Apple wyrzuca mikropłatności z gier. Oto Apple Arcade

Żadna gra dostępna w ramach Apple Arcade nie będzie wymagała stałego połączenia z siecią (przyda się na odludziach i w samolotach), a w samych grach zabronione będą mikropłatności. Do tego Apple obiecuje rozszerzone opcje kontroli rodzicielskiej oraz to, że gry dostępne w ramach Apple Arcade nie będą w żaden sposób szpiegować swoich użytkowników. Ochrona prywatności użytkowników to zresztą jedna z najlepszych zalet tej firmy i bardzo się cieszę, że nikt o niej nie zapomniał wprowadzając nową platformę do gier.

Urywki z gier, które zostały zaprezentowane na zwiastunie Apple Arcade wyglądają całkiem przyjemnie. Ale z entuzjazmem poczekałbym jeszcze chwilę. Przynajmniej do momentu, w którym Apple oficjalnie poda cenę swojej nowej usługi.



Apple wyrzuca mikropłatności z gier. Oto Apple Arcade

Oto Apple TV+. Usługa, która powalczy z Netfliksem i HBO Go

$
0
0

Apple zdradził wreszcie, jak będzie wyglądała jego usługa VOD. Zapowiedziano nową wersję TV.app, usługę Apple TV+ oraz zupełnie nowe treści.

Tak jak oczekiwaliśmy, najważniejszą nowością na dzisiejszej konferencji była usługa telewizyjna. Zapowiedziano ją po abonamencie na cyfrową prasę w postaci Apple News+, karcie kredytowej Apple Card, usłudze dla graczy Apple Arcade. Firma z Cupertino usprawniła właśnie swoją aplikację telewizyjną.

Do tej pory w ramach TV.app, dostępnego na zaledwie 10 rynkach w skali globalnej - dlatego w Polsce nadal mamy dostęp do starej wersji aplikacji Wideo - można było wyszukiwać treści od partnerów firmy Tima Apple Cooka. Po ich wyszukaniu klient był przenoszony do osobnych aplikacji, w których musiał się logować.

Oto Apple TV+. Usługa, która powalczy z Netfliksem i HBO Go

TV.app pozwoli wykupić subskrypcję na treści partnerów i nie opuszczać aplikacji.

Na liście znalazły się na oko 2 tuziny firm, które będą dostawcami treści dla Apple’a. W ramach TV.app będzie można wykupić tzw. Kanały (Channels) - podobnie jak w przypadku firmy Amazon, która w taki sposób pozwala rozszerzyć ofertę na usługę Amazon Prime Video.

TV.app od Apple’a pozwoli dokupić takie Kanały jak HBO czy Starz. Dzięki temu będzie można oglądać seriale tych stacji bez przechodzenia do osobnych aplikacji VOD. Aplikacja telewizyjna Apple’a będzie dostępna docelowo na 100 rynkach, na kilku różnych platformach.

TV.app będzie dostępne tak jak do tej pory na urządzeniach mobilnych Apple’a, czyli iPhone’ach i iPadach oraz na przystawkach Apple TV. Do tego dochodzi aplikacja Apple TV na telewizory Smart TV takich marek jak Samsung, LG, Sony i Vizio. Do tego dochodzą przystawki Roku i Fire od Amazonu.

Apple obiecuje, że nie będzie przekazywać partnerom obecnych w aplikacji Apple TV żadnych danych na temat widzów.

Aplikacja w nowej wersji będzie się uczyć nawyków użytkownika, ale Apple po raz kolejny kładzie nacisk na prywatność. Możliwe, że to było jedną z kości niezgody pomiędzy firmą z Cupertino, a Netfliksem, który już w zeszłym tygodniu ogłosił, że nie będzie współpracował z Apple’em.

Dla firma Tima Cooka to z pewnością spory cios. Możliwe jednak, że tak jak na rynku streamingu muzyki są drugim graczem po Spotify, tak w przypadku świata wideo ze względu na to, z jakimi firmami nawiązano partnerstwo, będą VOD drugiego wyboru po Netfliksie.

Treści partnerów to jednak dopiero początek - pora na Apple TV+.

Oprócz możliwości wykupienia Kanałów w ramach TV.app firma Tima Cooka będzie sprzedawać dostęp do własnej usługi wideo na żądanie, czyli Apple TV+. Nową usługę VOD zapowiedział Steven Spielberg - ten sam, który jeszcze nie tak dawno był bohaterem nagłówków ze względu na to, że krytykował Netfliksa.

Spielberg nie wyjaśnił co prawda, w czym Apple TV+ jest lepsze od konkurencji, ale zapowiedział swój nowy serial Amazing Stories. Od niego zresztą rozpoczęło się przedstawianie partnerów Apple’a odpowiedzialnych za zupełnie nowe seriale.

Na scenie pojawili się m.in. Jennifer Aniston, Reese Witherspoon i Steve Carell, którzy będą tworzyć razem The Morning Show. Oprócz tego był na miejscu Kumail Nanjiani, który nakręcił Little America. Po nich wyszli też Jason Momoa i J.J. Abrams, a to dopiero początek.

Na sam koniec pojawiła się Oprah Winfrey, ale oprócz tego obyło się bez większych zaskoczeń. O wielu twórcach, którzy robią wideo dla Apple’a, wiedzieliśmy już od dawna. Z pewnością będziemy się ich dziełom przyglądać teraz na łamach Rozrywka.blog. Premiera usługi zaplanowana jest na jesień. Oby tylko Apple TV+ trafiło do Polski, bo wiemy już, że na Apple News+ i Apple Card nie mamy co liczyć.



Oto Apple TV+. Usługa, która powalczy z Netfliksem i HBO Go

Czy możemy już zacząć mówić, że żyjemy na abonament?

$
0
0

Apple właśnie pokazał „subskrypcję na wszystko”. Na magazyny. Na gry. Na filmy i seriale. Czy już możemy zacząć mówić, że żyjemy na abonament?

Oczywiście Tim Cook nie wymyślił abonamentów na usługi – te są z nami od lat, zarówno w usługach rozrywkowych (Netflix, Spotify, Xbox Game Pass) jak i w profesjonalnych programach (Adobe, Avid, Office).

Kierunek rozwoju rynku pokazuje wyraźnie, że to właśnie subskrypcje są przyszłością. Rosnąca liczba aplikacji i usług dostępna jest w tym formacie, a wideo i muzyka w Internecie już w zasadzie nie istnieje poza abonamentem (a w każdym razie została zepchnięta na margines).

W redakcji Spider’s Web uwielbiamy subskrypcje. Średnio płacimy za nie 254 zł miesięcznie, a w zamian dostajemy stały dostęp do nieustannie ulepszanych programów do pracy i nieprzebranych zasobów rozrywki.

Teraz, kiedy Apple z całą mocą wszedł w świat abonamentów, nie ma wątpliwości, że od tego modelu nie ma już odwrotu. Tylko czy słusznie?

Subskrypcja kontra posiadanie

Przeciwnicy modelu subskrypcyjnego mają jeden koronny argument przeciwko abonamentom – nie mamy nic na własność.

Zamiast miesięcznych opłat za kilka/kilkanaście serwisów, woleliby przeznaczyć te pieniądze na pojedyncze, wyselekcjonowane filmy, albumy z muzyką, magazyny czy gry. Potem odstawić na półkę te, które się spodobały, a te, które nie przypadły do gustu, sprzedać lub oddać, tym samym odzyskując nieco wydanych pieniędzy.

Jest w tym jakaś logika. Wyobraźmy sobie bowiem, że któryś z dostawców nagle wyciąga wtyczkę. HBO Go zamyka swoje podwoje nim zdążymy obejrzeć ostatni sezon Gry o tron. Spotify znika z rynku, zabierając ze sobą całą bibliotekę muzyki, której codziennie słuchamy. Znika Xbox Game Pass i nagle okazuje się, że nie mamy w co grać.

To wszystko prawda, ale ja mam na to jedną odpowiedź: i co z tego?

Dostęp > Posiadanie

Trudno mi zrozumieć, dlaczego dla tak wielu ludzi posiadanie nadal jest ważniejsze od dostępu. Próbowałem niedawno policzyć, ile dóbr mógłbym kupić za sumę subskrypcji, jakie co miesiąc opłacam.

Przyjmijmy, że patrzymy tylko na usługi rozrywkowe – VOD, streaming, e-booki w Legimi. Razem wyjdzie jakieś… 150 zł. Mniej więcej. Co można kupić za 150 zł?

Przyjmując, że chcę mieć po jednym z każdego medium, mogę kupić mniej więcej jeden film na DVD, jeden album muzyczny i może ze dwie/trzy książki, jeśli zapoluję na promocję. A nawet jeśli wszystko kupiłbym w promocji – dajmy na to, po 19,99 zł za sztukę – nadal mogę mieć co najwyżej 6-7 kulturowych artefaktów. Z których niektóre mogą mi się na przykład nie podobać.

I nie mówię tu nawet o grach. Bo każdy gracz wie, że obecnie grę za 150 zł to kupimy albo od niezależnego developera, albo na promocji, albo lata po premierze.

A w subskrypcji? Za 150 zł miesięcznie mam dostęp do nieprzebranych zasobów kultury, rozrywki i wiedzy. Nie podoba mi się jeden serial? Zaczynam drugi. Chcę posłuchać nowych płyt ulubionych wykonawców? Jeden klik i już, słucham. Za 30 zł miesięcznie mam dostęp do większej liczby książek, niż kiedykolwiek zdołam przeczytać.

I to prawda – żadnej z nich nie mam na półce. Ale dzięki temu nie mam też na półkach bałaganu. Nie zawracam sobie głowy dbaniem o posiadane przedmioty, szukaniem nabywcy na to, co mi się nie spodobało, wybieraniem co zostawić, a co oddać, gdy miejsce na półce się skończy. Płacąc za subskrypcję, oszczędzam czas i nerwy. I o ile nie wyobrażam sobie kolekcjonować płyt z muzyką czy filmami, tak w przypadku książek w formie fizycznej kupuję tylko te pozycje, do których chcę często wracać. Które najpierw mogłem przeczytać w abonamencie.

Gdyby dziś ktoś „wyciągnął wtyczkę”, pewnie tylko wzruszyłbym ramionami.

Bo zawsze jest coś nowego. Na miejsce jednej usługi powstanie druga. Dorobek kultury nie zniknie – przeniesie się w inne miejsce, do którego będę miał dostęp. Bo tak działa XXI wiek. To wiek dostępu i początek końca fetyszu posiadania.

Bądźmy na moment szczerzy ze sobą – dlaczego tak naprawdę zależy nam na tym, żeby posiadać coś na własność? Czy stojąca w domu biblioteczka służy poszerzaniu wiedzy i odcinaniu się od świata, czy może… ma ładnie wyglądać, gdy odwiedzą nas znajomi?

Oczywiście nie ma nic złego w tym drugim, ale w takim układzie stawiajmy sprawę jasno – chcemy posiadać, żeby zaspokoić swoje ego. Nie dlatego, że tak jest obiektywnie lepiej.

Jeśli o mnie chodzi zawsze wybiorę dostęp do wszystkiego za niską opłatą, niż ograniczony wybór obiektów, które mogę posiąść na własność za te same pieniądze i które wcale nie muszą mi się spodobać.

Tak samo wolę płacić miesięczną opłatę za narzędzia i w zamian otrzymywać stale ulepszane programy, z gwarancją wsparcia technicznego, niż zapłacić raz i po kilku latach musieć zapłacić kolejny raz, bo program okaże się niekompatybilny z nową wersją systemu operacyjnego czy podzespołem komputera.

Niebywale żałuję, że Apple News+ nie będzie dostępne w Polsce. Bo po stokroć wolałbym zapłacić stałą opłatę za dostęp do setek magazynów, niż kupić za te same pieniądze 2-3 gazety, których i tak pewnie nie przeczytam od deski do deski, i które po wszystkim i tak wyrzucę lub oddam.

Jedyny problem z kulturą dostępu jest taki, że nie każdego na nią stać.

Pojedynczo subskrypcje są tanie. 20 zł za całą muzykę tego świata w Spotify to grosze. 40 zł za znakomite oryginalne treści od Netfliksa? Tyle, co nic. 30 zł za dostęp do bogatego katalogu gier na Xboksa? Toż to jak za darmo.

Ale połączmy teraz te subskrypcje w jedno i już robi się pokaźna kwota. Dołóżmy do tego koszt oprogramowania i kwota dodatkowo się powiększa.

Stale powiększająca się liczba usług i programów w abonamencie sprawia, że siłą rzeczy wiele osób będzie wykluczonych z tej kultury dostępu. Pal licho muzykę i filmy – co jeśli ważne oprogramowanie będzie dostępne wyłącznie w abonamencie, a np. przedsiębiorcy nie będzie stać w danym miesiącu, by za nie zapłacić i straci dostęp do swojego głównego narzędzia pracy, bez którego nie może zarabiać pieniędzy?

Jestem i będę za dostępem ponad posiadaniem na własność. Ale nie da się ukryć, że rosnąca liczba abonamentów i wzrost ich cen staje się finansowym wyzwaniem, któremu wielu może nie podołać.

Dziś oznacza to co najwyżej rezygnację z kilku wygód, nic wielkiego. Ale jutro? Patrząc na rynkowe trendy nie przesadzę mówiąc, że całkiem niedługo całe nasze cyfrowe życie może być na abonament, bo nikomu nie będzie się opłacało działać inaczej.

I przy całego uwielbienia do kultury dostępu, wcale nie jestem przekonany, czy wyjdzie nam to na dobre.

Pytanie na otwarcie tygodnia brzmi: czy możemy już zacząć mówić, że żyjemy na abonament?

Wolicie kupować na własność czy opłacać abonamenty za usługi? Komentarze są do waszej dyspozycji.



Czy możemy już zacząć mówić, że żyjemy na abonament?

Facepalm dnia: Ponad pół miliona komputerów Asusa zostało zainfekowanych

$
0
0

Do pół miliona urządzeń Asusa dodano tylną furtkę, ale firma nie uznała za właściwe informować o tym swoich klientów. 

Użytkownicy nie mieli większych szans spodziewać się ataku, bo ten przyszedł z najmniej oczekiwanej strony. Kto by się bowiem spodziewał, że złośliwe oprogramowanie pojawi się wraz z aktualizacją przychodzącą prosto od producenta naszego cennego sprzętu z jego cennego serwera. Jeśli już teraz łapiecie się za głowy, mamrocząc „co do jasnej anielki”, to poczekajcie, najlepsze przed nami… złośliwy plik był podpisany autentycznym certyfikatem Asusa.

Atak odkrył Kaspersky Lab.

Sprawę opisał Motherboard, ale alarm podnieśli badacze z Kaspersky Lab. To oni odkryli, że przez pięć miesięcy jeden z największych na świecie producentów laptopów instalował na komputerach swoich użytkowników złośliwe oprogramowanie. W tym czasie hakerom udało się zainfekować grubo ponad pół miliona urządzeń, choć skorzystano tylko z 600 furtek. Lista z adresami MAC wybranych ofiar znajdywała się w pliku. Jeśli adres pasował do adresu komputera, złośliwy program ściągał z sieci równie wrednego kolegę. Ponieważ wszystko było ładnie podpisane przez Ausa jego własnym certyfikatem, programy nie budziły większych podejrzeń.

Asus powinien mieć namalowanego na siedzibie wielkiego karnego pingwina.

Atak został odkryty już pod koniec stycznia. I choć Kaspersky od razu poinformował o nim przedstawicieli Asusa, firma nie rzuciła się do ratowania klientów i informowania ich o tym, że są zagrożeni. O niebezpieczeństwie klienci Asusa muszą dowiadywać się z bloga prowadzonego przez Kaspersky'ego, a fakt, że dzieje się to w kilka miesięcy po odkryciu podatności, też nie sprawia, że Asus dostanie medal za dbanie o bezpieczeństwo ludzi, którzy go wybrali.

Jeśli dorzucimy do tego fakt, że Asus nie przestał korzystać z certyfikatu wykorzystywanego podczas ataków, możemy tylko śmiać się histerycznie, w charakterystycznym geście złapać za twarz, albo życzyć komuś odpowiedzialnemu na Tajwanie za bezpieczeństwo złych snów.

Asus wystosuje swoje oświadczenie dopiero jutro. Jasne, czekali dwa miesiące na to, żeby kogokolwiek poinformować o problemie, mogą poczekać jeszcze jeden dzień. W końcu się nie pali.



Facepalm dnia: Ponad pół miliona komputerów Asusa zostało zainfekowanych

iOS 12.2 właśnie wylądował na iPhone’ach i iPadach – lista wszystkich nowości

$
0
0

iOS 12

Apple udostępnił właśnie system iOS 12.2 na iPhone’y, iPady i iPody touch. Największymi nowościami jest wsparcie dla Apple News+ i AirPlay 2 w telewizorach. To jednak nie koniec.

Dobiegła już końca konferencja Apple’a, na której pokazano nowe usługi firmy z Cupertino. Na serwis VOD w postaci Apple TV+, abonament na gry wideo w postaci Apple Arcade i kartę płatniczą Apple Card jeszcze trochę poczekamy, ale Apple News+ dostępne jest już dziś.

Aby skorzystać z Apple News+, trzeba zainstalować nową wersję systemu, czyli iOS 12.2. I... nie być w Polsce.

Ponieważ na scenie podczas konferencji Tim Cook obiecał, że Apple News+ dostępne będzie jeszcze dziś, to chwilę po jej zakończeniu została udostępniona aktualizacja oprogramowania. Warto jednak zauważyć, że z naszej perspektywy mało się zmienia.

Apple News Plus

Apple News+ to bowiem usługa abonamentowa dostępna wyłącznie na rynkach anglojęzycznych. W naszym kraju nadal nie da się natomiast skorzystać z Apple News w zwykłej wersji, nie wspominając o zapowiedzianym dziś abonamencie na magazyny.

iOS 12.2 wprowadza wsparcie dla AirPlay 2 w telewizorach.

Bardzo istotną zmianą w iOS 12.2 jest wsparcie dla AirPlay 2 w telewizorach od partnerów Apple’a. Producent urządzeń mobilnych z iOS jest gotowy na wysyłanie treści multimedialnych bezpośrednio na telewizory, ale... i tak musimy poczekać. Najpierw nowe telewizory muszą trafić do sprzedaży, a te uprzednio wydane otrzymać aktualizację.

W ramach iOS 12.2 pojawił się nowy dedykowany przycisk w centrum sterowania i na zablokowanym ekranie powalający łatwo sterować telewizorem. Co istotne, podczas oglądania wideo via AirPlay na telewizorze można dalej korzystać z urządzenia mobilnego.

Co jeszcze wprowadza iOS 12.2?

Wśród nowości firma z Cupertino wymienia cztery nowe Animoji, z których będą mogli skorzystać użytkownicy smartfonów iPhone X i nowszych oraz tabletów iPad Pro 3. generacji z 2018 r. Są to sowa, dzik, żyrafa i rekin.

W przypadku funkcji Czas przed ekranem można konfigurować, ile chce się korzystać z urządzenia dla każdego dnia z osobna. Nowy przełącznik pozawala z kolei zakładać sobie samemu w prosty sposób tymczasowe limity.

W przypadku Apple Pay zmiany dotkną najbardziej użytkowników ze Stanów Zjednoczonych, którzy mogą korzystać z Apple Pay Cash. Od teraz mogą przesyłać środki na swoje konta bankowe, używając kart debetowych.

Do tego w aplikacji Wallet będą wyświetlane nie tylko obciążenia, ale też uznania konta Apple Pay.

Zmian doczekało się również mobilne Safari. W witrynach, które wspierają logowanie automatyczne, po użyciu funkcji wypełniania haseł logowanie nastąpi automatycznie. Dzięki temu będzie to szybsze i sprawniejsze niż do tej pory.

Oprócz tego przeglądarka pokaże ostrzeżenie przed wejściem na nieszyfrowaną stronę. Wyłączono też stary standard Do Not Track i dodano opcję modyfikacji sugestii w inteligentnym polu wyszukiwania za pomocą strzałek. Oprócz tego iOS 12.2:

  • wyświetla więcej komentarzy redakcyjnych w zakładce Przeglądaj w aplikacji Apple Music;
  • wprowadza wsparcie AirPods 2. generacji;
  • wyświetla indeks jakości powietrza w aplikacji Mapy dla Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii oraz w Indiach;
  • wyświetla w ustawieniach informację, jak długo sprzęt objęty będzie jeszcze gwarancją;
  • wprowadza ikonkę 5G E na potrzeby sieci 5G Evolution od AT&T w Stanach Zjednoczonych;
  • wykorzystuje nowy kodek audio w aplikacji Wiadomości;
  • poprawia stabilność i wydajność współpracy pilota Apple TV z urządzeniami iOS;
  • usuwa problem z niewyświetlaniem niektórych nieodebranych połączeń w centrum powiadomień.

Oprócz tego pojawiło się kilka innych pomniejszych usprawnień. Skorzystać mogą z nich wszyscy chętni. Wystarczy wgrać nową wersję systemu poprzez mechanizm OTA lub z poziomu iTunes na komputerze.



iOS 12.2 właśnie wylądował na iPhone’ach i iPadach – lista wszystkich nowości

To nie była dobra konferencja dla Polaków. Nowości Apple znowu omijają Polskę szerokim łukiem

$
0
0

Jako early adopter wszelkich technologii starałem się zawsze uzyskać dostęp do nowinek technologicznych zanim stały się one dostępne w Polsce. Konto na amerykańskim iTunes czy abonament Netflix to tylko niektóre z ciekawostek, które chciałem zobaczyć przed innymi w Polsce, a nawet w Europie.

Po wprowadzeniu danej usługi w Polsce przechodziłem zawsze na ich rodzimą wersję. Tak było z Netfliksem, iTunes, Spotify oraz Xbox Live. Mimo małych różnic i czasu wprowadzania usprawnień (typu gry on-demand na Xbox, lub zawartość biblioteki w Netflix), mogłem pod tym względem czuć się obywatelem świata. Mogłem rozmawiać z kolegami np. z Niemiec lub Anglii na temat danych usług jak równy z równym. Prawie wszędzie. Bo nie w otoczonym parkanem ogrodzie z jabłoniami.

Co prawda w 2011 r. zyskaliśmy możliwość kupowania muzyki z iTunes, a następnie sukcesywnie filmów i subskrypcji Apple Music, ale wciąż zalogowanie się do mojego starego amerykańskiego konta w iTunes pokazuje przepaść stojącą pomiędzy naszymi ofertami. Pomijam tutaj już fakt, że w amerykańskim sklepie kupimy filmy, których jeszcze u nas ze świecą szukać w ofercie VOD. Po prostu są tam całe sekcje, których u nas nie ma i nigdy nie było.

Jedna z nich to sekcja poświęcona serialom telewizyjnym. Kupić możemy seriale nowe i stare (nawet takie legendy jak Miami Vice), pojedyncze odcinki oraz mamy dostęp do naprawdę sporej biblioteki darmowych seriali i odcinków.

Drugi przykład to sklep z audiobookami. Coś, wydawałoby się się prostego do zrealizowania w polskich warunkach - co prawda na rynku istnieje wiele polskich sklepów z dźwiękowymi książkami, ale polski klient na pewno doceniłby integrację z resztą apple'owego ekosystemu.

Dlatego gdy usłyszałem o ogłoszonych dziś nowościach, nawet się nie zdziwiłem gdy okazało się, że zobaczymy mały ułamek z nich.

Apple TV+ ma być dostępne jesienią na „100 rynkach“. Biorąc pod uwagę, że jest to część aplikacji Apple TV, usługi mocno zubożonej na naszym rynku, nie wstrzymywałbym oddechu, aby zobaczyć programy tworzone na wyłączność dla platformy Apple w polskiej wersji językowej, lub choć dostępne na polskim rynku. Obym się mylił, ale stawiam, że Polska nie będzie jednym ze „stu rynków“. Optymistyczny wariant to dostęp jedynie do oryginalnych jabłkowych produkcji - bez dostępu do kanałów kablówki.

Apple News+, kolejna z zaprezentowanych dziś nowości, to dostęp do wielu magazynów w ramach jednej opłaty - odpowiednik (też niedostępnego z Polski) Texture. Tutaj Apple od razu ostrożnie mówi - Stany Zjednoczone, Kanada, później Australia i Wielka Brytania. A szkoda, z takiej usługi z polskimi magazynami chętnie bym skorzystał.

Apple Card to elegancka karta z cashbackiem. Od razu zapowiadana jako produkt przeznaczony na rynek amerykański - jest to jednak ta z nowości, do której za bardzo nie będę tęsknił.

Mały priorytet Polski to przemyślana strategia.

Apple nie jest ani antypolski, ani głupi. Apple doskonale wie, co robi - sprzedaż magazynów książek czy programów TV w naszym kraju nie ma na razie z punktu widzenia firmy racji bytu. Nasza kultura konsumpcji treści różni się od krajów zachodnich, a przygotowanie polskiej oferty kosztuje. Pamiętajmy, że nie chodzi tylko o przysłowiowe „napisy w filmach“. To również polskie opisy, przygotowane odpowiednio promocje i treści redakcyjne - takie jak w końcu pojawiły się w po polsku w App Store. To nie może być zwykłe tłumaczenie - w polskim iTunes wśród seriali oczekiwałbym np. „40-latka“ a wśród książek audio „Wiedźmina“.

Czy jest się czym martwić? Nie, bo natura nie znosi próżni i to czego nie wypełni Apple, wypełni inny gracz znający polski rynek. Przypomnijmy sobie, jak było z polską wersją eBaya, która nie odnalazła się kompletnie w rzeczywistości naszego rynku. Gdy zaś Apple wprowadzi kolejne swoje usługi i produkty na polski rynek, chciałbym, aby nie były to półprodukty, ale pełnoprawne odpowiedniki amerykańskich pierwowzorów dostosowane do naszych potrzeb.



To nie była dobra konferencja dla Polaków. Nowości Apple znowu omijają Polskę szerokim łukiem

Łaziki to przeżytek. NASA chce wysłać na Marsa ten mini-helikopter

$
0
0

Sam pomysł został zapowiedziany w zeszłym roku. Do niedawna nikt nie znał żadnych szczegółów dotyczących marsjańskiego mini-helikoptera. Oto one.

Pierwszy pojazd latający na Marsie pojawi się za sprawą misji Mars 2020 rover, na pokładzie której oprócz mini-helikoptera znajdować się będzie klasyczny łazik, zbliżony swoją konstrukcją do modelu Curiosity. W kwestii łazika NASA z pewnością wie, co robi - poprzednie modele badały dla nas powierzchnię Marsa o wiele dłużej, niż zakładaliśmy. W przypadku latającej maszyny sprawa robi się o wiele bardziej skomplikowana.

Mini-helikopter na Marsie

https://www.youtube.com/watch?v=oOMQOqKRWjU

Mówimy tu o latającej maszynie, która musi poradzić sobie sama w bardzo trudnym środowisku. Rzadka atmosfera, piekielnie zimne noce (-75 st. C lub zimniej), burze piaskowe i zero pomocy w przypadku jakiejkolwiek awarii. Kilkanaście lat temu pomysł wysłania latającej maszyny na Czerwoną Planetę wydawałby się szalony. Inżynierowie z NASA twierdza jednak, że dziś dysponujemy już odpowiednią technologią.

Po pierwsze w całym przedsięwzięciu bardzo pomoże nam miniaturyzacja takiej maszyny. Jego średnica wynosić będzie zaledwie 3,5 cala (czyli jakieś 8,9 cm). Nie licząc oczywiście dwóch zestawów śmigieł o rozpiętości 1,21 metra, które obracając się z szybkością 2400 obrotów na minutę będą w stanie wytworzyć odpowiednio silny ciąg w rzadkiej, marsjańskiej atmosferze. Marsjański helikopter ładowany będzie oczywiście energią słoneczną.

NASA co prawda nie podaje żadnych danych dotyczących ani pojemności samych ogniw, ani maksymalnego zasięgu swojej latającej konstrukcji. Biorąc jednak pod uwagę, że cała konstrukcja ważyć będzie ok. 1,8 kg, podejrzewam, że nie będzie on latał na zbyt długie dystanse. Wszak jest to poniekąd eksperymentalny model, na którym NASA chce przetestować swój dotychczasowy tok myślenia, jeśli chodzi o konstrukcję pojazdów latających projektowanych z myślą o eksploracji Marsa.

Dostaniemy przepiękne pocztówki z Czerwonej Planety

Marsjański mini-helikopter nie będzie wyposażony w zbyt wiele urządzeń badawczych. Oprócz systemów potrzebnych do utrzymywania łączności radiowej z kontrolą lotów NASA, statek powietrzny zostanie wyposażony w mini-aparat fotograficzny, którego jakość najprościej porównać do obiektywu w smartfonie ze średniej półki. Oznacza to oczywiście, że oprócz testów samej maszyny, wykona ona dla NASA kilka fotografii Marsa z lotu ptaka.

I nie wiem jak wy, ale myśl o zobaczeniu zdjęć Marsa wykonanych z takiej perspektywy bardzo mi się podoba. Nawet jeśli nie zostaną one wykonane najlepszym sprzętem na świecie, myślę że i tak warto na nie czekać. O ile oczywiście wszystko pójdzie zgodnie z planem i mini-helikopter doleci na Marsa w jednym kawałku zdolnym do lotu. Dziwne, że nie ma on jeszcze żadnej ksywki. Macie jakieś pomysły?



Łaziki to przeżytek. NASA chce wysłać na Marsa ten mini-helikopter

Polski Orange uruchomił eSIM dla Apple Watcha. Usługa już działa, ale… nieoficjalnie

$
0
0

To na razie nieoficjalne informacja, potwierdzają ją jednak kolejni klienci Orange. Operator uruchomił usługę eSIM dla Apple Watch. Wygląda jednak na to, że na razie tylko testowo, bo oficjalnie przedstawiciele sieci zaprzeczają.

Internauci twierdzą, że eSIM na Apple Watch działa już od 25 marca. Pojawia się nawet cennik - aktywacja 0 zł, oplata miesięczna 0 zł przez pierwsze 3 miesiące i 9 zł za każdy następny miesiąc. Sieć oficjalnie zaprzecza jednak, że wspiera eSIM na Apple Watch.

https://twitter.com/Bysio/status/1110424509398634496

https://twitter.com/Bysio/status/1110451452940636160

By móc korzystać z karty trzeba jednak spełnić 3 warunki. Po pierwsze - należy zainstalować wersję beta watchOS na zegarku (testy są otwarte). Po drugie - zainstalować iOS 12.2 na smartfonie, który jest sparowany ze smartwachem. Ostatni punkt to zaktualizowanie ustawień operatora. Tylko tyle i aż tyle, biorąc pod uwagę, że nowy watchOS wciąż nie jest gotowy, a ostatnia aktualizacja iOS została dopiero co udostępniona.

Karty eSIM działają, ale robią to nieoficjalnie. W rozmowie ze Spider's Web Wojciech Jabczyński - rzecznik prasowy Orange Polska - poinformował, że sieć jeszcze nie wspiera kart eSIM w Apple Watchu. Najprawdopodobniej oznacza to, że Orange już testuje eSIM-a dla zegarków Apple, ale nie chce się tym jeszcze głośno chwalić.

Wcześniej analogiczne wsparcie otrzymały zegarki od Samsunga. Dzięki temu użytkownik może korzystać z tego samego numeru na telefonie i zegarku. To pozwala na uwolnienie pełnych możliwości smartwacha, bo w pewnych sytuacjach. np. podczas porannej przebieżki, możemy zostawić naszego smartfona w domu, nie rozmyślając w tym czasie, czy ktoś próbuje się z nami skontaktować.

Orange to pierwszy operator w Polsce, który wprowadził karty eSIM. Motywacją do tego ruchu miało być wypuszczenie przez Apple iPhone'ów XS, XS Max i XR, które mają zamontowane elektroniczne karty SIM.

eSIM z perspektywy konsumentów jest świetnym rozwiązaniem. Dzięki temu, przynajmniej teoretycznie, nie trzeba już biegać do salonu operatora, by stać się jego klientem. Wystarczy wykupić usługi na stronie internetowej, zeskanować w telefonie kod i już. Elektroniczna karta SIM staje się od razu aktywna – pisał o ich zaletach Piotr Grabiec.



Polski Orange uruchomił eSIM dla Apple Watcha. Usługa już działa, ale… nieoficjalnie
Viewing all 16531 articles
Browse latest View live